
Luiza była drobną, silną Kaszubką z niewielkim, siwym koczkiem.
Z tych Kaszubek, co z niejednego pieca chleb jadły i z tym koczkiem, które podtrzymywane na miejscu niezliczoną ilością czarnych, surowych wsuwek tkwią w nienagannym porządku, choćby na plaży sztorm, a za oknami ulewa.
Urodziła się w Rewie, zalewanej morzem, wtedy maleńkiej, rybackiej wiosce, gdzieś koło 1900 roku.
Kaszubsko - niemiecką polszczyzną opowiadała nam Luiza, jak na służbę poszła, mając 15 lat. Sam zwrot `na służbę`, był dla nas, dzieciaków, zapowiedzią wyprawy w nieznane, ciekawe światy, w których nie trzeba biegać do szkoły ze spakowanym tornistrem a po obowiązkowym, pożywnym krupniku o piętnastej rozwiązywać zadania z matematyki. Służba to była Luizy lojalność do miejsca przy kuchennym stole, uczciwość w wychowywaniu kolejnych pokoleń u `państwa`, codzienna koronka różańca ( zasłużysz na odpust całkowity, dziecko ! ), majowe pachnące zwiędłym bzem, wypolerowane szkło w kredensie, złote drobne monety podkładane pod dywanami przez kolejnych niemieckich pracodawców, jakichś państwa Lesnau, jakichś państwa Klems , aby sprawdzić Luizy kryształową uczciwość. Zawsze te złote monety oddawała.
Nazywaliśmy ją Ela.
Ela brzmiało lepiej niż Luiza. Ela było swojskie, było jak wykrochmalona pościel, czysty fartuch i obowiązkowa ryba w piątki ( .. tylko komunisty jadają mięso w piątki ! ).
Ela to były historie o kaszubskich duchach widywanych w łanie zboża w biały dzień, i jej ciepłe łóżko, gdzie pozwalała mi zostać , gdy budziłam się spłakana w środku nocy, z tymi duchami czyhającymi za zasłoną ciemnego pokoju, na pierwszym piętrze zimnej, sopockiej kamienicy. Ela to były prażone jabłka zimą z duchówki kaflowego pieca, i `zupa nic` z budyniu i mleka w upalne dni.
Kiedy szaleliśmy ponad obowiązujące nas, surowe zasady dobrze wychowanych dzieci - Luiza, na co dzień pełna bezgranicznej do nas miłości - traciła cierpliwość.
Kroczyła wtedy do kuchni, pełna świętego gniewu na `nieznośne dzieci doktorostwa` - i , siadając na niskim krzesełku przy drzwiach wkładała swoje lśniące, sznurowane, czarne trzewiki.
Odchodzę, złościła się , odchodzę, nie będę u takich niegrzecznych dzieci służyć ! a my z bratem przypadaliśmy do jej zniszczonych pracą rąk i zawodziliśmy : Ela, nie odchodź, my już z a w s z e będziemy grzeczni !
Pamiętam strach, że nie będzie już z nami Eli, która pociesza i tuli , że wróci mama a my będziemy sami, przy zimnym piecu, dwie kupki nieszczęścia, zapłakane dowody przewinień. Pamiętam ten dzień rozczarowania, kiedy starsza siostra odebrała nam wiarę w groźby Eli, tak jak odbiera się wiarę w Świętego Mikołaja : jesteście głupi, Ela nie odejdzie i nie zostawi was samych, nie mogłaby tego zrobić, jak mamy nie ma w domu, bo jest za was odpowiedzialna ! Tego dnia dziecinne grzechy straciły swój ciężar, bezkarność psot odebrała słodki smak recydywie : Ela nie odejdzie !
Została z nami szesnaście lat. Nie `na służbie`. W rodzinie.
Nie chodziliśmy do przedszkola. Zazdrościliśmy dzieciom zabaw w chodzi-lisek-koło-drogi, leżakowania po obiedzie i czytanek o socjalistycznej sprawiedliwości społecznej w domu Ali i Asa. Nauczyła nas najprostszych prawd wiary, rozróżniania tego co dobre i złe, majowej litanii loretańskiej i smaku zupy pomidorowej z lanymi kluskami.
Odeszła dopiero, gdy wezwano ją na służbę daleko, do jej kaszubskiego Boga. Czasem widzę ją, jak siada w progu nieba , wciska na wykręcone reumatyzmem stopy czarne, wypastowane trzewiki i groźnie woła : odchodzę !