piątek, 22 maja 2009
Moje modne
Modne Miasto. Tam się urodziłam. Tam spędziłam niemowlęctwo, jeżdżąc podwójnym, bliźniaczym wózkiem na gumowanych kołach na spacery z mamą lub nianią. Dziecięctwo minęło mi na molo, szczenięctwo na plaży i w parku. Na płaskich butach z tektury wkroczyłam w dorosłe i wyprowadziłam się.
Bardzo lubiłam moje miasto, a w czasach wyżej wspomnianych nie było ono jeszcze modne. Wszędzie było blisko, na mojej ulicy jesienią pękały soczyste, brązowe kasztany, a o świcie w maju w ich koronach darły się gołębie. Samochody były z przydziału , a benzyna do nich na kartki, wiec nikomu się nie spieszyło i pod dachy secesyjnych kamienic z wieżyczkami nie dudnił co dzień łoskot silników. Nikt nie słyszał wtedy o bezołowiowej, na plaży spocony pan w białym kitlu sprzedawał lody Mewa, a po Monciaku chodził brodaty Parasolnik, Czesław Bulczyński, który naprawiał parasole oraz połykał noże i widelce. Stary węglarz przychodził do nas trzy razy w tygodniu wczesnym rankiem, i nosił "panu doktorowi" węgiel z piwnicy.
Na sąsiedniej ulicy straszą dziś pretensjonalne apartamentowce, gdzie metr kwadratowy osiagnął juz cenę długu narodowego średniej wielkości państwa afrykańskiego. Tam, w jednym z malych domków była pralnia ręczna i magiel. Nosiliśmy do niej pościel i obrusy, a pękata pani , pachnąca mydlinami i krochmalem przyjmowała je od nas, by za dwa dni oddać czysty pakunek obwiązany sznurkiem.
Miasto dało się lubić, było bliskie i ogarnialne, rozpoznawalny był każdy płot i sklepik pełen dzierganych na szydełku białych kołnierzyków.
Dziś biegam czasem po moim miieście, pędząc tu i tam : do apteki, do sklepu, na kawę. Samochodu nie trzeba, bo w mieście nadal, mimo upływu lat jest wszędzie blisko.
Na ulicach brudno - co krok leżą psie kupy, wymagają uważnego zerkania pod nogi i refleksu w omijaniu. Świeżo remontowane kamienice i parkany już po dwóch sezonach straszą bylejakością. Wąskie ulice stały się jeszcze węższe od szeregu domów o plastikowych oknach w stylu pseudo belle epoque. Na skwerze obok mojego domu co wieczór wymiotują bezdomni.
Miasto dusi się domami, knajpkami, ludźmi. W kawiarniach przesiadują bywalcy , obok nich turyści, co przyjechali tu po łyk piwa i garść rozrywki. Niektórych z nich, ciagle tych samych, nawet rozpoznaję - przecież to nadal małe, modne miasto.
Rozpoznawalność. To jedno, co się nie zmienia : kiedy kichniesz w dolnym mieście, w górnym pytają , gdzie złapałaś takie fatalne przeziębienie. Spacer Monciakiem to nieustanna kontrola, kto cię zahaczy i pomacha znad stolika. Pogrzeby, śluby i rozwody omawiane są szeroko w kilku kręgach, które rozchodzą się jak po wodzie, zataczając przewidywalne koło.
Miasto stało się dla mnie jednocześnie obce i irytująco kumoterskie.
W koronach kasztanów wciąż rankiem drą się gołębie, lecz sama nie wiem - czy one już przyjezdne, czy jeszcze własne ?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A nie kusi cie wrócić?
OdpowiedzUsuńCzasem tak. Czasem nie.
OdpowiedzUsuńAleż niezywkłe te zdjecia ... Masz siostrę bliźniaczkę? Na zdjeciu wyglada na zupełnie niepodobną do Ciebie.
OdpowiedzUsuńMam brata bliźniaka :) http://slowem.blogspot.com/2009/05/blizniak.html.
OdpowiedzUsuńTutaj na pierwszych dwóch fotkach Mama z naszą starszą siostrą, na kolejnych dwóch - my.. Oczywiście w Sopocie :)) Mamy tony tych zdjęć sopockich, takich niezwykłych teraz..
niepowiemniepowiemniepowiem
OdpowiedzUsuńNo na to bym nie wpadła ... zafiksowałam się, ze to siostra ...
OdpowiedzUsuńPozwolę sobie napisać Małe w wózku ))) tak nazywane przez starszą siostrę Dorotę.Jak znalazłam tego bloga? Otóż istnieje na Facebooku grupa Sopocianie.jest wiele nazwisk,ale wśród nich brakowało mi tych, które mnie się kojarzą z moim sopockim epizodem. Zaczęłam więc od Seniora Władysława i ku mojej uciesze znalazłam notkę , której autorka opisuje dom na który lubi spoglądać tęsknie tak jak ja.....http://www.academia.edu/6257911/Rekonwalescencja_metafizyczna
OdpowiedzUsuńi dalej szperając w nieprzebranych zasobach internetu natrafiłam na Pani stronę. Jestem koleżanką pani siostry z czasów liceum.Prawie każdą wizytę ( częste ) zaczynałam od spotkania z Pani dziadkiem, pamiętam jak rodzice Pani odwozili siostrę i mnie na egzaminy i jak mama powiedziała,że niezależnie od tego czego się nauczymy... człowiek niekoniecznie od małpy ....Mamę " wystukującą "na maszynie kolejne mądrości .Tę kobietę, która oprócz uratowanych wielu żyć podarowała przedłużenie życia dziecku moich znajomych , serdecznego ojca i przeuroczo nadopiekuńczą p.Elę .Kiedy tylko jestem w Sopocie muszę przejść lub przejechać koło tego dla mnie magicznego domu.Pozdrawiam Beata Sobolewska de domo Kowzan