niedziela, 27 grudnia 2009

Nowe



Nareszcie na swoim.
Dziś, po wszystkich tych długich dniach pracy - sprzątania, przenoszenia, odkurzania, zamiatania, rozwijania i takich fajnych czynności, typowych dla przedstawicieli klasy i wieku średniego w trzeci dzień Świąt , usiadłam sobie na chwilę, w moim nowym, czystym, świeżym salonie , w ciszy wieczoru, i bardzo nie chciałam już stamtąd wychodzić.
W powietrzu wciąż wirowały drobinki kurzu pobudowlanego, unosił się zapach świeżej farby i lakieru, ze ścian tu i ówdzie starczały jeszcze kable od głośników,które czekają na powieszenie, a Indios Bravos śpiewali:
(..) kiedy kończy się zima, wtedy wiosna się zaczyna,
bez zbędnego planowania, bez szczegółów ustalania,
tak po prostu , samo z siebie
ziarno się rozwija w glebie...
Nie chciałam wychodzić, za oknem świeciły zimowe latarnie, w czystych już szybach odbijały sie cienie drzew, a ja myślałam o tym niesamowitym, niezwykłym, trudnym roku.
Na nowo przeżywałam cztery przeprowadzki, ciszę hospicjum,śmierć T., gwar ciężkiej pracy, kilometry za kółkiem, szalejący kurs franka, samotność w wynajętym mieszkaniu, trudne projekty, niepłacących klientów, i obecność wiernych Przyjaciół, którzy pomogli mi przez to wszystko przejść.
Nie chciałam wychodzić, choć dopiero jutro tam zostanę. Zostanę na dobre i złe, na nowe, na inne, na własne.
Powolutku, samo z siebie słońce toczy się po niebie..

Obraz : Tomek Sikora. Ta reprodukcja, prezent od MC i MD wisi w naszej nowej kuchni

piątek, 18 grudnia 2009

Santa`s Little Helper

..czyli pies Mojego Brata

U nas mróz, a w Kanadzie ..

wtorek, 15 grudnia 2009

Klepsydra

Dni mijają mi pospiesznie, nawet uważnie mi mijają, w napięciu niejakim, stresie, uporządkowaniu, rozwadze, jednak jakby na płytkim oddechu.
Odmierzam je kolejnymi metrami płytek na moich ścianach, litrami farby, kilogramami szpachli, kolorem ościeżnic, sumą lamp, która ciągle nie dobiega do licznika zero.
Każdego dnia wbiegam na trzecie piętro, po brudnych, ale nowych schodach, każdego dnia przeklinam w duchu niechlujność budowlańców, co położyli płytki i sypią na nie sterty piachu. Otwieram drzwi mojego przyszłego nowego domu i w napięciu chłonę zapach nowej farby, łapię grudniowe światło w zakurzonych szybach, odliczam nerwowo czas do przeprowadzki.
Nigdzie nie jestem już na stałe. Czekam na to , co ma nadejść, czekam na Dom, który wreszcie zaludnimy, którego drzwi zamkną za mną to, co było.
Bezsenne noce mijają mi długo, pod zmęczonymi powiekami wyświetlam listę rzeczy do zrobienia, telefony do wykonania, materiały do wbudowania.
Rachunek zysków, bez zbędnych strat.
I tylko moje koty, niespokojne jak ja,niepewne, lekkie - łaszą mi się do nóg. Straciły apetyt, gnane moja nerwowością, ich wielkie oczy pytają mnie bezsenną nocą : gdzie teraz pojedziemy, gdzie nas znów zabierzesz, czy to wreszcie będzie już nasz D o m ?
Czwarta w tym roku przeprowadzka. Juz na stałe, na dobre, na najlepsze. Na jedyne możliwe.
Przed Nowym Rokiem kończymy z przeszłością, a przyszłość - to już zupełnie inna historia, i ona musi się przecież od czegoś zacząć.

niedziela, 6 grudnia 2009

Przytul mnie

czyli "o dzień za późno, o dolara za mało"

Przyjeżdżamy do spa i oprócz sauny , basenu, miękkich klapek i białego szlafroka czekają nas obowiązkowe masaże.
Leżąc naga pod ręcznikiem , pod sprawnymi palcami filipińskiego chłopaka, przy dźwiękach polinezyjskich piszczałek, w przytulnym świetle świec i zapachu wonnych kadzidełek, nad polskim Bałtykiem, chłodnym morzem, myślę o artykule, który czytałam kiedyś w samolocie.
Młoda Szwedka, nazwiska nie pomnę, opisywała swój pomysł na życie, swój sukces, swoją drogę. Założyła onegdaj sieć luksusowych spa na światową skalę, po kilku latach stała się sławna i majętni franczyzobiorcy ustawiali się w kolejkę po jej znak firmowy. Stworzyła ideę wellness na światowym poziomie od gorącej Mikronezji po skutą lodem Szwecję, sprzedając ideę ciepła i dotyku w kojącym opakowaniu. Artykuł jakich wiele,kartkowany nieuważnie między kołowaniem a lądowaniem, jednak jedno zdanie zapadło mi w pamięci, i to zdanie przypominam sobie dziś, w atmosferze opisanej powyżej :
Za mało się dotykamy,współczesny człowiek cierpi na niedobór dotyku.
Rzeczona Szwedka opisywała emocje, które towarzyszą klientom spa : niektórzy, otuleni przyjemnościami wellness, masowani , doświadczający wonnych olejków i relaksującej wody na swojej skórze - zachowują się jak pacjenci po wielotygodniowej psychoterapii - płaczą.
Płaczą dotykani. Płaczą dotyku spragnieni.
Dotyk drugiego człowieka u człowieka samotnego wywołuje niesamowite wrażenia.
Czytałam kiedyś historię samotnej sześćdziesięciolatki, matki i babci, która na szpitalnym łóżku doświadczała dotyku pielęgniarki, gdy ta przychodziła zmienić jej opatrunek. Nikt mnie od miesięcy nie dotykał, myślała, i wspominała ciężar torby z mandarynkami, opartej o szpitalną kołdrę przez jej gościa. Ostatnie tchnienie tej zmęczonej życiem Murzynki było wołaniem o dotyk dłoni na jej szorstkiej skórze - innych niż dłonie salowej, dłonie obce, obojętne, nędznie opłacane z kasy chorych.
Myślę dziś, pieszczona sprawnymi dłońmi filipińskiego masażysty, że niepotrzebnie uzbrajamy dotyk w element seksualny . Czy tylko taki być musi ?
Ludzie za dotykiem tęsknią, dotyku pragną, za dotykiem wyją, jego brak zamienia ich poduszkę w twardy głaz bezsenną nocą.
Co ma począć samotny człowiek, którego nikt nie dotyka ? Uścisk ręki na powitanie, zwłaszcza w czasach AH1N1 - jest niebezpiecznym dziś gratisem. Przyjacielskie przytulenie, zwłaszcza w miejscu pracy - jest napastowaniem. Pocałunek w policzek to niehigieniczne zbliżenie.
Popyt na dotyk rośnie, podaż takowego - niewspółmierna jest do chęci nielicznych ofiarodawców.
Dziś Mikołaj. Idą Święta.
Dotykajmy się. Przytulajmy. Całujmy po jemiołą. Obejmujmy. Trzymajmy za rękę.
Dla wielu to lepszy prezent niż wychodzony w galerii lśniący pakunek z czerwona kokardą.

piątek, 4 grudnia 2009

Kobieca rączka

Schodzimy z K. po schodach mojego nowego przyszłego domu, i z piętra poniżej słyszę :
-... za rączkę ją weź, za rączkę.. !
Na pólpiętrze dwóch gości w kombinezonach pamietających czasy swietności dewelopera sprzed kryzysu ciągnie po schodach wielką maszynę, z której sterczy cos w rodzaju uchwytu.
- ..eee, a ja myślałam, że panowie tu jakąś ładna pannę za rączkę prowadzicie, a wy tylko maszynę - rzucam mijając ich w pośpiechu, z uśmiechem. Ze śmiechem.
Panowie stają zasapani,jak wryci panowie stają, zamurowani wręcz, że taka im się fartowna przerwa w robocie trafiła i jeden rzuca :
- ... aaa, będzie pani tędy wracała ?
- .. ja ? - nadal w biegu, drugi podest - no dzisiaj to niekoniecznie, ale w ogóle to jak najbardziej, do swojego mieszkania .
- a który numerek ? - leci za mną w dół , po schodach pytanie.
Zbiegamy po dwa stopnie, wprost w błoto po kostki, w kolejny ciemny dzień w dzwoniące telefony, w nieodebrane z poczty awizo, odwołaną znów wizytę u ginekologa, rubryki cyfr w Excelu, zimno rozcierające na policzkach poranną mascarę. Biegniemy uśmiechnięte, strząsamy z włosów grudniowy deszcz i kobiecą rączką przekręcam kluczyki w stacyjce.

czwartek, 26 listopada 2009

pełne obroty

Jak u ciebie ?, zapytał
U mnie normalnie, jak zawsze, powolutku, odpowiedziałam.
Nie, nie, niemożliwe, u ciebie to zawsze raczej na pełnych obrotach...
Coś w tym jest, a jednak..
Czas mija mi powolutku , nienaganną strugą, piątki przychodzą po czwartkach,wtorki zapowiadają rychłą środę, niedziele same zapowiadają spokój. Każdego dnia, od nowa spędzam sen z powiek, by żyć przez kilkanaście godzin, i próbować znów usnąć.
Powolutku.

wtorek, 24 listopada 2009

replay

W listopadowym deszczu brakuje mi światła. W sobie.
Wczoraj zupełny zjazd emocji : płaczę, płaczę, płaczę, łkam, buczę, ryczę, we własny, postrzępiony smutkami mankiet szlocham rozczarowania i poczucie pustki, co nieoczekiwanie wzięło mnie we władanie. Dmucham nos jak dzieciak , łzy mażę po spuchniętej twarzy ,trąbię, siąpię, rozczulam się nad sobą do granic wytrzymałości mojego małego serca, co kiedyś chciało być dużym, a moją rękę trzyma MD*, trzynastolatka.
Głaszcze mnie po mokrej twarzy i mówi, nieprawda, nieprawda, jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam i wszyscy, słyszysz w s z y s c y chcą z tobą rozmawiać..
Wymienia bez tchu najmilszych, którzy ciągle towarzyszą mi w mojej małej, gównianej drodze donikąd, a ja , między jednym szlochem a drugim - łapię w końcu słaby oddech.
Myję twarz, idę spać, śnię niespokojne sny, na twardej poduszce gaszę niewzniecone pożary.. Zaczynam znów dzień.
Taki sam jak poprzednie, identyczny z nadchodzącymi.
Kolejny cudowny. I znów, następny.
Do końca.

niedziela, 22 listopada 2009

Pocieszenie

"(..) wszystko jest opowieścią, absolutnie wszystko i dla wszystkich.. Z tym że nikt nigdy nie może znaleźć słuchacza.."
Anna Gavalda, "Pocieszenie"

piątek, 20 listopada 2009

sztuka patrzenia

Ludzkie twarze. Zwierciadła uczuć, które czasem niechętnie wypływają na powierzchnię gładkiego szkła.
Czasem - bo bywa, że na twarzy jak na malowanym szybkim ruchem pędzla płótnie wykwitają kolejno: radość, euforia, żal, rozczarowanie, uraza.
Czasem - bo w morzu bezwyrazowych, niewyrazistych, niewyrażających - bywa że łowię twarz jasną, szczerą, otwartą. Twarz vulnerable. Nie znajduję lepszego słowa w ojczyźnie-polszczyźnie.
Przyjmuję dziewczynę do pracy : patrzy obok mnie, wzrokiem błądzi po konturach sprzętów, celuje źrenicą w mój nos, podbródek, ucho. Jej rozbiegane brązowe oczy nie zatrzymują sie w moich zielonych, a we mnie kiełkuje ziarno zwątpienia : czy kiedykolwiek uchwycę jej wzrok, a z nim - jej duszę ? Czy omieciona tym pobieżnym wzrokiem uwierzę w siłę jej pracy i sprawię, że jej projekty wyjdą z monitora i zaludnią ludzkie byty ? Tym razem się udało. Okazała się otwarta, bezpośrednia, zabawna i zdolna, choć jej wzrok nadal błądzi od ikonek archicada po nieznane galaktyki.
Inna przy trudnej rozmowie staje w pąsach. Szkarłatna czerwień wykwita na jej policzki, szyję, ręce, wypływa karminową strugą na dekolt jak krew Matki Śnieżki na biały śnieg. Widząc te rubiny chciałabym chwycić jej rekę i zawołać : nie warto, nie rób tak, widzę to , i martwię się z tobą, nie trzeba ..
Dziś w banalnej rozmowie wypowiadam jedno zdanie, a oczy K*, wpatrzone we mnie na porannym papierosie rozszerzają się na sekundę. Od moich kilku słów o milimetr większe robią się K.* źrenice, i już wiem, że niewypowiedziane zostało zrozumiane. Bezcenna, cudowna cudowność porozumienia bez słów. Twarzą.
Lubię patrzeć w ludzkie twarze. O ileż to lepsze niż patrzenie w migający kursor przyjaznego użytkownikowi systemu operacyjnego mojego monitora.

czwartek, 19 listopada 2009

sztormowo

Nocą szalał sztorm. Miliony kropel deszczu, jak małe, miękkie zwierzątka ze wściekłością waliły w szyby, by roztrzaskać się o ich śliską powierzchnię i spaść z dwunastopiętrowej wieży w dół . Wpuść nas, wpuść nas, tu jest zimno, szlochały, i odrywały się kolejno, a za nimi leciały w noc następne. Prawie widziałam ich małe twarzyczki, przylepione do szyb, oświetlone od tyłu żółtymi neonami miasta.Dom trząsł się i chwiał, wiatr wył, szalał, duł, szarpał oknami, a nasze łóżko na szczycie tego wszystkiego wydawało się jak łupina marnej łódeczki, rzucana w głąb morza od główek portu.
Spadniemy, myślałam,spadniemy, a ja nie zdążyłam się znów zakochać.
A potem przyszedł poranek.

poniedziałek, 16 listopada 2009

świtem

Listopad sieje zmęczeniem.
Nocą wstaję, nie mogę spać. 3.30, 4, 5.30, 6.00 - za chwilę napastliwy budzik zdławię kneblem poduszki.
Chodzę po śpiącym mieszkaniu, do nóg łaszą się nieprzytomne koty : białe latarnie ich wąsów zawsze znajdują do mnie drogę w ciemności.
Lubię te poranki, przedwczesne świty. Powinnam jeszcze spać, a obok mnie, trzeźwej jak ogórek, na 12 pietrze wypożyczonego mi na chwilę wysokościowca - miasto śpi. Nic nie widać : szyby zasnuwa mleko mgły, nic poniżej, nic powyżej. Dziwne uczucie zawieszenia w pustce, jakbym była ostatnim człowiekiem na ziemi.
Cisza. Ciemność. Brak kształtów, co za chwilę dopiero wyłonią się w pierwszych promieniach brzasku. Wszyscy wkoło odwalili kitę, jak pisał allan silitoe, a ja - marznąca w listopadowej mżawce - stoję na balkonie i patrzę w dół.
Zaraz dzień.
Kolejny wspaniały.

(...) Kolejno, bez pośpiechu,
bo to ceremonia,
dnieją płaszczyzny sufitu i ścian,
oddzielają się kształty,
jeden od drugiego,
strona lewa od prawej. (...)
Szymborska `wczesna godzina`

niedziela, 15 listopada 2009

dedykacja

czyli Holdenowi

Słyszałam kiedyś od przyjaciela taką przypowieść.
Dwóch mnichów, zapewne tybetańskich, wędrowało drogą. Przy rwącym, spienionym strumieniu o błotnistych brzegach spotkali młodą kobietę, która nie umiała przez strumień przejść.
Zaproponowali jej pomoc, i jeden z nich przeniósł ją na drugi brzeg. Tam się pożegnali i poszli dalej.
Szli cały dzień, w skupionym milczeniu, a gdy wieczór miał się już ku nocy, jeden z mnichów rzekł :
- Powiedz mi, bo bardzo mnie to męczy : czy my, pobożni mnisi tybetańscy powinniśmy byli przenosić przez nurt młodą, atrakcyjną kobietę ?
- Widzisz - rzekł mu na to drugi - ja zostawiłem ją na tym brzegu, ale ty nadal ją niesiesz.

***

Przytul się do mnie

Jesteśmy tacy delikatni
Aż strach
Oczy z niebem i łąką
Chroni powieka z bibułki
Nóż wchodzi w brzuch
łatwiej niż w chleb
A krew
Przy nieostrożnym ruchu kierownicy
Wyfruwa jak spłoszony ptak
Nasza płeć
Meduza wyrzucona na brzeg
Tylko przez chwilę wilgotna
Wszystko w nas
Jest bardziej kwestią czasu
Niż w przypadku cegieł
A nawet kruchego szkła
Kamień posiada nad nami
Druzgocącą przewagę
Więc przytul się do mnie

Tylko czułość idzie do nieba

Tomasz Jastrun

Dar

Zachwycona jestem darem swojego życia.
Kiedyś męczyły mnie niewypowiedziane lęki .
Przewracałam się na zimnym prześcieradle nocy i myślałam : jakie niedobre jest moje życie , jaki podły i niesprawiedliwy los mnie spotkał, jakie niewygodne ono, jakie niedopasowane. Jak para za ciasnych butów w lipcowe, parne popołudnie, uwierało mnie życie i cisnęło, ocierało, drażniło i jątrzyło, i w każdej jego sekundzie miałam mu coś do zarzucenia.
Jak kuglarz na scenie wyciągałam z kapelusza mojego życia troski. Wysypywały się codziennie na blat mojej codzienności : żal, gniew, zazdrość, rozczarowania, smutek, udręka..
Aż sprowadziłam na siebie taki dzień , a może on sam przyszedł do mnie , kiedy usiadłam w wygniecionej pościeli i spytałam się samą : a jak chciałabyś, aby n a p r a w d ę to twoje życie wyglądało ?
I nie znalazłam odpowiedzi.
Zawsze możemy myśleć, że ludzie z którymi przyjdzie nam być, są nie tacy, jak chcielibysmy ich widzieć. Słowa kobiet są zbyt płytkie a ich uda zbyt smukłe, usta mężczyzn zbyt twarde, a ich ramiona zbyt ciasne. Kontrahenci płacą mi za mało za mój trud, podatki sa po dziesięciokroć wyższe niż przed laty, dzieci nie chcą mnie słuchać, a pogoda w listopadzie zasnuwa mi brudne okna łzawą mgłą.
Cóż z tego? - zapytałam. Przecież moje życie to jedyne, jakie mam.
Zachwycona jestem tym niepowtarzalnym darem.

piątek, 13 listopada 2009

bezkofeinowa

Chciałabym czasem się sprzedać - powiedziałam.
A ja muszę. Przynajmniej pół. Nie ma co się nad tym rozwodzić, w poniedziałek mam spotkanie, i przynajmniej pół - powiedział.
Jeśli ta decyzja to sukces , gratuluję, jeśli porażka - będę nadal trzymać twoją rękę - nie powiedziałam.
Pomyślałam. Nad papierowym kubkiem kawy wspominałam chwile, kiedy takie słowa były mi potrzebne.
Szefowo.

czwartek, 12 listopada 2009

bang, bang she shot me down

Stacja benzynowa obok pracowni, luksusowo pusta w listopadowy, deszczowy poranek.
Za ladą dwóch chłopaków , jeden Lokales , drugi na Gościnnych Występach.
Kupujemy z K. mleko do kawy, wczoraj Marcina, więc w pracowni szykuje się mała impreza, jak za dawnych dobrych czasów. Z półek zbieramy potrzebne i niepotrzebne, aby styknęło do zapłaty kartą, herbata, mleko, ciastka, podpaski, a, i jeszcze fajki pan dorzuci..
Lokalny Gospodarz Kasy dowcipnie rzuca do kolegi :
- słuchaj, chcesz coś jeszcze, bo pani zbiera na kartę. ? Już pani na ze cztery nazbierała, ale co tam, o , i jeszcze zapalniczka ..?
- taka wsiowa zapalniczka, wstyd,jak ją wyjmę, to ludzie ze śmiechu poumierają, - to ja , a K. telefon dzwoni, dzwoni, dzwoni.. - wciągam się i błyskam błyskotliwie do Gościa :
- to może jeszcze flaszkę dla pana..? bo zbieramy do karty - taka bardziej wesoła dziś jestem, jak co najmniej szczygiełek, w ten cholerny siąpiący deszcz, albo jak, nie przymierzając zimorodek zimą w okresie lęgowym.
Zajęta rozmową podaję kartę i przez ramię rzucam do K :
- słuchaj, a wiesz co się wczoraj Marcinowi przydarzyło ?
K. rozmawia przez telefon , głucha na moje superhistoryjki, ale Chłopak zza Lady już po szyję, i wtrąca:
- no dobra, mówi pani, co z Marcinem ..?
Z jednej karty nie chcą płacić, podaję drugą i zaczynam :
- .. no więc brat Marcina we wtorek pojechał z żoną do banku zrobić lokatę, miał przy sobie sporo gotówki..
- .. a dużo miał ? - interesuje się Gość na Występach
- nie wiem , tak ze dwanaście tysięcy - stąpam po niepewnym gruncie, mnie tam nie było, licentia poetica, co tam.
- sporo.. - zasępia się Facet na Występach - ludzie to mają szmalu po pachy...
- no właśnie, no i brat Marcina - ciągnę z werwą, a K. kończy rozmowę..
- nooo, - zapala się Gospodarz - zielony_pin_zielony,daje pani !
- już, już wyciąga te gotówke, a tu do banku wpada facet i krzyczy : to jest NAPAD ! pieniądze na stół !
- jaki stół !? idiota, w banku nie ma stołów, tylko okienka - zacietrzewia się błyskotliwy Dyrektor na Kasie
- no dobra, nieważne ze stołem, pieniądze i już ! - tracę cierpliwość, bo kto lubi, jak mu sie przerywa wyrafinowane historyjki z puentą?
- i, co, co !? ile zabrał - K. kończy rozmowę i przytomnie wchodzi w kwestię.
- t r z y s t a złotych ! - kończę tryumfalnie, jakbym co najmniej tam była - trzysta, więcej nie mieli, a pani w okienku tak się zdenerwowała, że nie przycisnęła przycisku antypanicznego !
- eee, słabo - rozmarza się Ten na Kasie - eee, ja tu na tej stacji kibluję, i ciągle myślę, jakby tak u mnie napad był !
- To musi pan wywiesić kartke : w tej stacji pieniadze trzymamy w kasie , nie w sejfie, inaczej niż wszędzie - to ja, Wujek Dobra Rada.
- super , rany jak super - Lokales zadowolony podaje mi siatkę. I kartę. - do zobaczenia, proszę pozdrowić Marcina !

Śmiejemy się wszyscy, śmieje się Lokales zza Lady, śmieje się Gość na Występach, wychodzimy z K. ze stacji roześmiane, i tak jakby nagle przestało już padać.
W listopadowy ponury dzień w północnej Polsce ludzie czasem tez potrafią się wkręcić w cudze życie.
Bezcenne.
Zielony_pin_zielony.

środa, 11 listopada 2009

Losing my religion

Żyje szybko, jakby chciała zdążyć przed nieuchronnym.
Co rano zaczyna to samo, jakby zaczynała od nowa.
Nakłada róż na policzki i maskarę na rzęsy, z lustra patrzy na nią spokojnie dzień taki jak inne.
Przekręca kluczyki w stacyjce, wyprowadza samochód z garażu, jedzie. Siada przy komputerze, odbiera pocztę, oddziela ziarna od plew, pisze, przyjmuje kilka połączeń, nie odbiera kilku innych. Kiedy wróci z daleka sprawdza, `jakie głupoty porobili ci tutaj, w czasie kiedy ona sprawdzała jakie głupoty porobili tamci tam.` Słucha skarg i zażaleń, służy radą, pomocą, czasem przeszkadza. W drodze do domu załatwia zakupy : chwila obowiązkowej przyjemności przy kolorowych półkach. Wjeżdża windą na dwunaste piętro, zmywa zmęczony makijaż dnia , by za dziesięć godzin zacząć dzień następny.
Nocą śni niezałatwione sprawy, decyzje które podjęła właściwie, obok tych, które podjęła źle, mężczyźni których nie chciała już spotkać, i kobiety, które spotkać musiała.
A ten czas dany na potrzymanie, mija codziennie szybciej, nieuchronnie, a ta twarz w lustrze, której zmarszczki są jak kamienie milowe podobnych dni - coraz mniej dla niej znana.

Chodź, pomaluj mój świat



Rozmawialiśmy o kulturze.
Rozmawialiśmy o historii.
Rozmawialiśmy o utraconej umiejętności postrzegania kolorów.
Nie, nieprawda : wybieraliśmy tapicerki foteli do biurowca. W ciepłym biurze rozłożyliśmy na stole dziesiątki barwnych próbek : kolorowe puzzle z którego za kilka miesięcy złożymy wspólnie miejsca pracy dla dwustu ludzi.
Za oknem szarość listopada, szarość chodników, szarość zimowych okryć, szarość na twarzach, szarość w duszach. W strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie.
Chcę pomalować im ten świat na żółto, na zielono, fioletowo, niebiesko. Ta szara tapicerka o nudnym wełnianym splocie na szarej wykładzinie wygląda jak szalik na narty, nie trzeba, nie wolno bać się kolorów.
- Mam z tym kłopot w pracowni, powiedziałam, młodzi ludzie zatracili umiejętność łączenia kolorów, widzenia ich, używania, zestawiania ...
- Gdyby ich dziadek ubierał się ładnie, a babka miała futro z norek , umieliby to robić, powiedział, a teraz ? ot co : onuce, workowate spodnie,brudne buty. Przez dziesięciolecia zniszczyliśmy kulturę, ogarnęła nas bylejakość, brud, hucpa.
Wybieraliśmy tapicerki i rozmawialiśmy o architekturze Królestwa Danii, o prostej elegancji urbanistycznych rozwiązań widzianej z góry, gdy samolot kołuje nad lotniskiem w Kopenhadze, Rzymie, Zurychu.
Lubię z nim rozmawiać, jest jak Koh-i-noor kultury, co błyszczy na śmietniku nowego pieniądza. Ma prawie siedemdziesiąt lat.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Ctrl_c

Tęsknię za moim blogiem.
Tęsknię za utraconą umiejętnością opowiadania codzienności, która w wirze wydarzeń, które wypełniają mnie szczelnie jak piwo jak zakapslowaną butelkę - buzuje we mnie, nie umiejąc wyjść.
W nocy śnię słowa.
Siadają na mojej mokrej ze zmęczenia poduszce i ciągną mnie za włosy.
Układam zdania, kształtuję myśli, szukam znaczeń. Mam je gotowe pod ręką, mieszkają w zagięciu mojego łokcia, szczypią moje ciężkie powieki.
Rankiem chcę je pochwycić, zapisać, zamknąć w nawiasy znaczeń, odtworzyć.
Siadam przed klawiaturą : ctrl_v i znów pusto.
One znikają, by wrócić do mnie nocą.

środa, 4 listopada 2009

Maraton

Podobno ludzie zrobią ci tylko tyle, na ile im pozwolisz.
Dlaczego więc im pozwalam ?

Budzę się w środku nocy i bezsennie przewracam do świtu. Zmartwienia i trudne decyzje kołaczą się w obolałej głowie : puk, puk, czy dobre myśli mają dziś wychodne ?
Ciężki tydzień daje się we znaki. Jak minie - będę jak maratończyk, zielony ze zmęczenia, z toną kilometrów w nogach, biały od potu, a jednak - szczęśliwy .

czwartek, 29 października 2009

Mówią wieki

Dziś próbuję z nimi rozmawiać, próbuję po raz kolejny zaszczepić im, zapylić istotę tego zawodu.
Wydaje mi się, że pokazuję im tę drogę,`od myśli do maszyny , od łódki do okrętu` : zobaczcie, to wasze kilka kresek za chwilę sprawi , że ludzie w te wnętrza wejdą, tam odetchną, tam będą jeść, czytać , spać , kochać się.
Samodzielność to samotność.
Samotność,kurwa, powtarzam, ale zamiast zrozumienia czuję , jakbym mówiła w zaspane, a jednak chciwe łatwego sukcesu twarze.
Co to jest sukces ? Sami go wydrepczcie, wysiedźcie na dupach przed komputerami, zrzygajcie się kilkanaście razy nad projektem, aż dostaniecie to, co można podobno nazwać sukcesem.
Czy winne jest moje nieuleczalne zaangażowanie, które każe mi świętować każdy nowy projekt ? Czy winna jest ta miłość , ta pasja po tysiąckroć już spełniona, każąca co dzień spełniać się od nowa ? A może winny jest ten mój brutalny zawód, który wymaga aby walczyć, pokazywać, nie cofać się przed przegraną, i walczyć znów i znów ...

Oni jak studenci na kofeinowym dopingu, ja kombatanckie im snuję opowieści.

środa, 28 października 2009

Smuga cienia

Bezsenną nocą bezskutecznie przewracam się, próbując zmienić pozycję . Boli, a ja patrzę w ciemny prostokąt okna. Myślę. Czy wypadki , odbierające nam chwilowo cenną sprawność nie są jakimś darem od losu, mającym przybliżyć nam, oswoić starość ?
Myślę o niedołęstwie, o traconej z każdym rokiem sprawności, o powolnej inercji, zanurzaniu się w świat, który kiedyś wydawał się hermetyczny, obcy, nigdy nie dla nas..
Są dni,kiedy czuję , jak przybywa wokół rzeczy nieosiągalnych. Czegoś już nie dotknę,ktos nie dotknie mnie, czegoś nie poczuję, nie doświadczę, nie zaznam.
Staję się niewidzialna. Trochę tak, jakby świat nagle zaczął się kurczyć, do mojej własnej, jednookiej perspektywy.
`Powoli w dół, po stoku, a nie na słoneczny, niebotyczny szczyt`.

*********************

Teraz są w moim życiu, jak u każdego człowieka, dni ciężkie, przygnębiające, gdy nie widzę światełka w tunelu. Są jednak i takie, zwłaszcza gdy uda mi się rozwiązać jakiś problem lub poznać coś nowego, że życie wydaje się najpiękniejszym darem losu i mimo mojego wieku skrzy się wszystkimi kolorami tęczy, a wspomnienia szczęśliwych dni stanowią nieoceniony skarb.
Starość (...) jest okresem równie pięknym jak młodość, a może nawet piękniejszym. Są to nabyte: doświadczenie życiowe oraz spokój i mądrość, umiejętność rozróżniania rzeczy ważnych od nieważnych, głębokie przeżywanie każdego zdarzenia, chwili i dnia. Nieważne stają się rzeczy materialne, które stanowią teraz nawet pewien balast. Zawsze chciałam mieć dom, ogród, książki i obrazy. Teraz, gdy brakuje mi sił i środków na ich utrzymanie, wystarczą zachowane w pamięci ich wyobrażenia.

Janina Fatyga, List dla Wysokich Obcasów, 27/10/09

piątek, 23 października 2009

Na sprzedaż

czyli Myszka.

Miałam może sześć, siedem lat , był upalny lipcowy dzień i niania wysłała mnie do sklepu po warzywa.
Pamięć ludzka to niezwykła rzecz. Trochę jak siatka z warzywniaka z dużymi okami - czasem coś wypadnie, jakaś śliwka czy jabłko, ale duże sztuki zostają i blokują te mniejsze przed zagubieniem..
Pamiętam, że upalny, pamiętam że warzywa, i że niania.
Nie mogłam jeszcze chodzić do szkoły, bo miałam sześć lat, czy już nie chodziłam do szkoły, bo były wakacje, ciepło ? Czy to pamięć mnie prowadzi, czy dorosła logika podpowiada fabułę ?

Tak zwany warzywniak był na sąsiedniej ulicy. Teraz ta ulica pełna jest knajpek i apartamentów nad nimi, i sam warzywniak też jest knajpą. W warzywniaku pachniało ziemią i kiszoną kapustą, panował półmrok. Przynajmniej to się nie zmieniło , nadal jest tam ciemno, bo żaden ekonomiczny przewrót nie obróci słońca, i dom, choć nowy, ciągle patrzy w tę samą stronę świata. Obok warzywniaka była cukiernia, była tam od zawsze do przemian - w niedzielę kupowaliśmy w niej ciastka, tuż pod oknami szpitala reumatologicznego, który mieścił się nad warzywniakiem na piętrze kamienicy.
Byłam wesołym, pulchnym dzieciakiem, który uwielbiał biegać do sklepu, zwłaszcza obok cukierni i zwłaszcza kiedy niania, i kiedy ciepło..
Biegłam sobie, wymachując siatką i nagle, pod stopami zobaczyłam zabawkę.
Dużą, pluszową mysz. Myszkę. Schyliłam się, żeby jej się lepiej przyjrzeć , a ona leżała u moich stóp, szara, lśniąca i niczyja. Jaka ładna zabawka, pomyślałam. Kucnęłam na swoich tłustych nóżkach i pogładziłam maskotkę palcem wzdłuż szarego grzbietu. Tak bardzo chciałam ją mieć. Spojrzałam w gorę, w okna dziecięcego oddziału reumatologii : może ktoś ją zgubił ? Ileż to razy znudzone, blade dzieci wychylały się z okien po słońce a z ich nieuważnych rączek spadały na chodnik skarby: znalazłam tam kiedyś gumowego Murzynka, ale niania kazała mi go zostawić.
Doch,rojbrze ty, nie wolno czi brać nitz, co nie tfoje,
mówiła surowo, łamaną polszczyzną, ciągnąc moją spoconą rączkę, a moje serce ściskało się z żalu : jak to, nie moje, przecież niczyje ?!
W to lipcowe przedpołudnie ludzie spieszyli się wokół mnie,zapach upału, morza i rozgrzanego asfaltu, plażowicze szli z siatkami i gumowymi kołami. Myszka leżała tam, cichutka, a ja zrobiłam sobie jeden z tych zakładów , który każdy dorosły czasem popełnia : jak będę wracała, a ona nadal będzie leżała, to znaczy, że mogę ja zabrać, jest moja.
Kiedy wracałam z warzywniaka nadal tam była. Rozdeptana czyjąś stopą ukazywała światu swoje wnętrzności. Była prawdziwą, martwą myszą, która uciekła z piwnic pod Reumatologią i dokonała marnego mysiego życia na rozgrzanym lipcowym słońcem chodniku.
Pamiętam rozczarowanie i żal, że pluszowa zabawka okazała się kawałkiem mięsa.
Pamiętam piekący pod powiekami wstyd, gorzki jak piołun i solenną przysięgę, że nikomu nie wyznam swojej właśnie doświadczonej, nowej naiwności.

*****

Poznałam dziś ludzi, którym prawdopodobnie oddam ostatnie wspomnienia.
Sprzedaję mieszkanie, na pierwszym pietrze stuletniej sopockiej kamienicy, skąd w pewien upalny, lipcowy dzień niania wysłała mnie..

Światy równoległe

Osiem dni temu J. wyjeżdżała na narty.
Wyjeżdżała spięta tematami, bo zostawiała ich kilka niezałatwionych : I. z rozbitym samochodem, i mnie, wyciągniętą nieruchomo na łóżku po wypadku - upadku.
Ja zostawałam spięta bólem.
W tym samym czasie dla każdej z nas osiem razy słońce wzeszło i zaszło.
Minął czas, dla każdej inny, innymi wypełniony zdarzeniami.
Kilkadziesiąt zjazdów z białych stoków Austrii, kilkadziesiąt miligramów przeciwbólowych.
Narciarski kombinezon i krem z filtrem. Szlafrok i zmięta pościel.
J. rozpakowuje dziś walizkę. Ja znad szczoteczki do zębów uśmiecham się rano do swojego odbicia.
Obie wracamy dziś do codzienności. Tak samo. Inaczej.

Dnia 16 maja 1973 roku

Jedna z tych wielu dat,
które nie mówią mi już nic.

Dokąd w tym dniu chodziłam.
co robiłam - nie wiem.

Gdyby w pobliżu popełniono zbrodnię
- nie miałabym alibi.

Słońce błysło i zgasło
poza moją uwagą.
Ziemia się obróciła
bez wzmianki w notesie.

Lżej by mi było myśleć,
że umarłam na krótko,
niż że nic nie pamiętam,
choć żyłam bez przerwy.

Nie byłam przecież duchem,
oddychałam, jadłam,
stawiałam kroki,
które było słychać,
a ślady moich palców
musiały zostać na klamkach.

Odbijałam się w lustrze.
Miałam na sobie coś w jakimś kolorze.
Na pewno kilku ludzi mnie widziało.
Może w tym dniu
znalazłam rzecz zgubioną wcześniej.
Może zgubiłam znalezioną później.

Wypełniały mnie uczucia i wrażenia.
Teraz to wszystko
jak kropki w nawiasie.

Gdzie się zaszyłam,
Gdzie się pochowałam -
to nawet niezła sztuczka
tak samej sobie zejść z oczu.

Potrząsam pamięcią - może coś w jej gałęziach uśpione od lat poderwie się z furkotem.
Nie.
Najwyraźniej za dużo wymagam,
bo aż jednej sekundy.
Wisława Szymborska

czwartek, 22 października 2009

czuły chłód

`Jeśli pisarz czerpie z życia, to kto jest właścicielem tej historii: pisarz czy życie?`
(...) Wrażliwość na coś nie oznacza, że to `coś` ma nas zabić.

Mariusz Szczygieł

" ja wysiadam...? "

Świat poczekał. Nie trzeba było specjalnych zabiegów, nie musiałam uciekać się do wyrafinowanych forteli, przywdziewać cudzych masek, kręcić, obwieszczać. Wystarczyło prywatne L-4 wystawione samemu sobie przez telefon, wystarczyło kilka słów prawdziwych : dziś mnie nie bedzie, wypadek, choruję.
Świat poczekał, a ja nie mam wrażenia że mu mnie zabrakło.
I całe szczęście. Mnie przez tę chwilę również go nie brakowało.

wtorek, 20 października 2009

Kocie asany


Położyłam się późną nocą. W moich żyłach leniwie krążyły miligramy leku, w mojej głowie szumiały nudne wydarzenia minionego dnia z perspektywy łóżka, zza ściany słychać było niewyraźne odgłosy trudnych rozmów , a stłuczone biodro dawało o sobie znać tępym bólem. Wkurzające.
Z ciemności pokoju wychynęła do mnie Łucja. Wskoczyła na kołdrę, spojrzała mi głęboko w oczy i miękko zwinęła się w kłębek wprost na moim bolącym boku.
Leżałam bez ruchu patrząc w ciemności na łaciaty, futrzany kształt, co chwile mlaskający cicho z ukontentowania. Podobno koty maja właściwości lecznicze, w zmęczonej głowie zakołatała mi odkrywcza myśl. Przypomniałam sobie, jak T. błogosławił Cookie za dotrzymywanie mu towarzystwa w cierpieniu i chorobie. Ja jej wyleczyłem oko, zwykł mawiać, patrząc na kotkę z uwielbieniem, a ona leczy mi moje chore kości.
A teraz Łucja, umoszczona wygodnie na moim podołku przekazuje mi oto swoją energię, jak jakaś ożywiona brzoza, idealnie. Będę brała energię z żywych stworzeń, postanowiłam. Zamknęłam oczy i spróbowałam przypomnieć sobie odpowiednie relaksujące pozycje z zajęć jogi. Adhomukha Svanasana , to Pies z Głową w Dół, tyle wiem, ale moja postawa nie była nawet zbliżona do tej asany. Do Urdhamukha Svanasana , tego z Głową w Górze zresztą też nie.
W ogóle nie. Biodro dalej bolało jak cholera.
Spróbowałam poprawić swoją pozycję, aby stać się choć trochę podobną do dzielnego Virabhadry, wojownika Sziwy, który nosił tygrysia skórę i miał tysiąc oczu, tysiąc rąk, tysiąc nóg i wymachiwał tysiącem.. a zresztą...
Kot z Głową w Górze spojrzał na mnie karcąco i poprawił się nieznacznie.
Ok. Nie będę się ruszać, jeszcze się pogniewa i pójdzie sobie, a ja zostanę sama, biodro boli, lepiej się przemęczyć. Dla dobra sprawy. Dla dobra Kota.
W członkach czułam coś, co dzieci nazywają "kreskowanym i kropkowanym nieczuciem w nóżkach". Zza okna słychać było nocne odgłosy miasta. Łucja pochrapywała cicho na moim biodrze. Było ciepło.
Byle wytrwać do świtu i nie przeszkadzać osobistemu, domowemu dawcy energii.
W razie czego zostało mi jeszcze kilka tabletek, no i mam naładowaną komórkę.

sobota, 17 października 2009

Au

Leżę, próbuję ruchów, odwracam się z trudem, pakuję sobie lub z pomocą bliźnich gorzkie miligramy leków. Lecą do żołądka, do mięśni, do krwiobiegu. Kiedy zaczynają krążyć w moich żyłach ogarnia mnie spokój. Złudne uczucie spokoju, na powierzchni moich zmysłów wygładzają sie kręgi poruszone bólem. To jakby jakaś część mojego ja została głęboko uśpiona : wiem, że jest, ale drzemie sobie gdzieś we mnie, zawinięta w zwoje nerwowe i włókna mięśni.
Otumaniona wstaję, chodzę, trzymam się ścian i próbuję normalnie funkcjonować. Poruszam się wokół zaledwie cienia swoich codziennych czynności jak niezgrabny krab na brzegu wody.
Kiedy leki wchłoną się już na dobre - ich brak na nowo budzi śpiący we mnie ból. Oślepiające uczucie parzenia, rwania, ciągnięcia, co czarną falą nakrywa mnie od uda po głowę.
Jest mi niedobrze, jest mi słabo, chcę stamtąd wrócić. Boli. Auć.

czwartek, 15 października 2009

Nocna etiuda

Zdradliwie śliski brzeg wanny , nieuważny obrót po ręcznik, zatopiony w plusku wody refleks
i już leżę na zimnych płytkach podłogi. Przez moment nie wiem, gdzie jestem. Zatyka mnie w piersiach, próbuje wstać, i nagle okazuje się że tylko moja głowa wie, co chciałaby zrobić, a nogi ? co z nogami !? Czołgam się na plecach do przedpokoju, i nad sobą mam zatroskane twarze MC*, MD* i I*. Jest noc. Nie wiemy co robić. Nigdzie nie jadę, nie ma mowy,wykluczone, poczekajmy jeszcze chwilę, tylko poleżę, mam tyle spraw jutro, nie, dlaczego tu tak zimno, czy możecie zamknąć okna ? Marudzę po dziecinnemu uparta, a oni dzwonią na 112 i mocno ściskają moją spoconą rękę.
Jak się pani czuje, może pani wstać, no wie pan, bywało lepiej, znałam się w lepszej formie, próbuję błysnąć dowcipem o północy na podłodze, wyciągnięta na jej zimnych deskach jak na niewygodnym leżaku, a brzeg posadzki jest mi morzem , pełnym lęku przed każdym bolesnym ruchem.
Kilka zastrzyków,kroplówka, ceratowy wózek, rentgen co szumi mi w głowie , nad głową zimne światło jarzeniowej żarówki, zawsze zimne, zawsze te jarzeniówki i stuk chodaków w pustych korytarzach. Służba zdrowia. Niedofinansowana, niezaopatrzona, nieczuła, obojętna. W dyżurce obok pielęgniarki i ratownicy żartują sobie o sztormie,co zalewa sopockie molo i przewraca drzewa. Jak tu cicho, gdzieś daleko trzasnęły drzwi, zimno, ktoś próbuje zmienić mi pozycję, ale to tak boli, nie, proszę, czy mogę tylko tu poleżeć ?
O czwartej rano leki krążące ciepło w mojej krwi podnoszą mnie i wloką do taksówki. Wreszcie w domu.
Patrzę w bielejące za oknem niebo, zaraz świt. Jutro, dziś ? miałam iść do pracy, tyle spraw, tyle tematów które nagle muszą poczekać. Myślę o samotności i nieznanej mi dotąd bezradności, kiedy nie można nic zrobić bez pomocy innych. Wokół mnie moi najmilsi. Oni wciągną mnie na łóżko, prowadzą do łazienki, poprawią poduszkę, zrobią herbatę.
Myślę o tych wszystkich, którzy mieszkają sami i nie mają wyboru, kiedy zdradliwie śliski brzeg wanny..

sobota, 10 października 2009

Trzecie oko nietoperza

W osłonecznionym październikiem sklepie wita mnie starsza pani o pięknej, inteligenckiej twarzy.. W soboty zastępuje właścicielkę zajętą przy siedmiomiesięcznym synku.
Ten sklep to magazyn cudów i cudeniek, sklep magika mechanika, kolorowy, śliczny, pełen skarbów do wnętrz. Ta właścicielka to córka starszej pani. Znam ją, te córkę, trzydziestokilkuletnią kobietę, znam jej pełną trudów drogę do tego magicznego miejsca, do męża, który spełnił ich wspólne marzenia, do siedmiomiesięcznego synka, który dziś zajmuje nie tylko jej soboty.
Dawno pani, nie było, zamówiła pani te wieszaczki, są dla pani odłożone, usmiecha sie milo starsza pani, a ja, choć bardzo chciałam pogadać z właścicielką, płacę i plotę banały, i nagle, między kilka zdawkowych słów, między ochy i achy nad asortymentem sklepu, wtrącam:
... a jak mały, jak córka ? tak bardzo się cieszę że im się ułożyło, ona zasługuje na wszystko, co najlepsze..
Czy dłoń starszej pani zatrzymała się na chwile nad różową bibułką, w którą pakuje mój zakup, czy szare oczy na moment znieruchomiały, czy naprawdę widziałam w nich jakieś wahanie, szybkie jak światło drgnienie powiek, mikroskopijny cień smutku na jej pięknej twarzy ? Wszystko trwa ułamek sekundy, i gdy odjeżdżam w słoneczne popołudnie, nerwowym ruchem odgarniam z czoła złe myśli. Jestem przewrażliwiona, u nich na pewno wszystko dobrze, wszystko dobrze, tak, w najlepszym porządku, postanawiam.

Matki. Matki zawsze chcą dobrze, świetnie, najlepiej, cokolwiek to może oznaczać. Widzą niewidzialne tym swoim trzecim okiem, które wysyłają na planety swoich dzieci, aby pilnowały je od wszystkiego złego. Matki ciągle przewidują, zażegnują, wieszczą, wróżą, stawiają na jedną kartę, knują w najlepszej wierze, podtrzymują zanim potknięcie jest w ogóle w planach, plują przez ramię od wszelkiego złego, darzy się tylko dobre. Potem nocą patrzą w ciemne okno, czekając zgrzytu klucza w drzwiach. A gdy ten klucz wreszcie obróci się w zamku, dręczą matki te myśli nieustanne : czy dobrego człowieka przyniosłam światu, czy przez moją córkę nikt nie płacze, czy takiego pięknego syna urodziłam ?
I. przyniosła dziś trafną anegdotę : Rodzice są jak nietoperze. Nie widzą, nie słyszą , tylko się czepiają.
Na pewno takie są matki.

* mam nadzieję, że I. nie pogniewa się za użycie anegdoty. W końcu też ma matkę.

środa, 30 września 2009

bez tytułu

Parking pod centrum handlowym w słoneczne, jesienne popołudnie.
Skończyłam pracę, zaraz będę w domu, to był taki miły dzień, myślę, trochę źle się czułam, a jednak, taki dobry dzień.. Zatopiona w całym tym wspominaniu i planach, kręcę kółkiem w poszukiwaniu miejsca .
Tuż przede mną młoda kobieta w luksusowej terenówce próbuje wykonać manewr cofania, a ja podjeżdżam za blisko, i niechcący blokuję ją na ułamek sekundy.
Klakson. Klakson. Klakson. Nie odrywa ręki. Zza zamkniętej szyby widzę, jak ładnie wykrojone usta ciskają w moim kierunku stek wyzwisk.Unosi rękę i bezgłośnie wygraża mi pięścią, kurwa, kurwa, spierdalaj, krzyczy na mnie, marszczy starannie wydepilowane brwi, kurwa, och, kurwa , zachłystuje się, och ty suko, ty !
Parkuję , biorę wózek, robię zakupy, zaraz będę w domu, a przed oczami nadal mam jej ładną, młodą twarz, wykrzywioną brzydkim grymasem złości.

niedziela, 27 września 2009

Profanum

Nigdy nie lubiłam chodzić na cmentarz. Właśnie tak : c h o d z i ć na cmentarz.
Cmentarze same w sobie, pełne cienia i dat zarośniętych zielonkawym mchem, opadłych liści i i fotografii ludzi w sepii na emaliowanych tabliczkach są oczywistą, książkową wręcz , wyspą spokoju w zwariowanym świecie.
A jednak. A jednak c h o d z e n i e na cmentarz było dla mnie zawsze utrapieniem. Wyprawy z rodzicami za czasów szczenięctwa , obowiązkowy niedzielny spacer z dzieciakami w małżeństwie, zmora zawsze spadających liści, pośpieszny pacierz wyszeptany w alejce, znak krzyża ukradkiem, znicz w czerwonej, plastikowej osłonie, do którego nikt nie ma zapałek... Utrapienie, co mało ma wspólnego z czułą pamięcią o zmarłych. Jeszcze jeden termin w notesie.
Mam kogo odwiedzać. Przez lata nazbierało się tych, co odeszli, i miejsc przy stole co roku więcej . Na sopockim katolickim leżą moi rodzice i dziadkowie, na Powązkach bliska dalsza rodzina. Tam z Franciszkiem Żwirką leży mój dziadek, Stanisław Wigura,legenda lotnictwa i rodziny, którego imieniem włodarze polskich miast zwykli nazywać co większe aleje.
Moja rodzina z Pucka jest na cmentarzu codziennie. Odwiedzanie zmarłych, zmienianie wody w wazonach, grabienie spadłych na płytę liści jest rytuałem, który zmarłym dać ma miłość, jakiej - być może - nie zdążyli zaznać od żywych.
Mam kogo odwiedzać. A jednak. A jednak zawsze lepiej mi było zadbać o żywych, zmarłym pozwalając odejść w spokoju.

Ostatnio dużo czasu spędzam z Najmilszymi. Gotujemy razem, jemy, rozmawiamy, kłócimy się o to, kto posprząta ze stołu czy wyjmie ze zmywarki. Chodzimy do teatru i kina. Na zakupy. Do pracy. Do przeprowadzki. Joga, matematyka, prawo jazdy, kurs rysunku. Francuski i angielski, zaraz hiszpański, tego trzeba odwieźć, tej pomóc wybrac spódnicę. Do tej pory we trójkę , : MC*, MD* i ja, od niedawna dołączyły do nas I. i J. Robimy razem tak wiele rzeczy, że czasu brakuje na omówienie ich, nie mówiąc już o rzeczy tych opisaniu.
Myślę czasem, czy w całym tym zgiełku życia, pisanie bloga nie staje się, wraz z biegiem zdarzeń - protezą prawdziwego życia ? Czy blog nie stał się moim prywatnym cmentarzem niespełnionych uczuć, miejscem gdzie wciąż chcę podlewać kwiaty własnych fantazji ?
Czy nie poświęcałam onegdaj więcej czasu na wirtualne profanum, podczas gdy realne sacrum tylko mnie męczyło ?
Od dzieciaka słyszałam, że nie wypada śmiać sie z własnych dowcipów. Ta karkołomna teza zawsze wydawała mi się fałszywa i zaledwie politycznie poprawna, bo - będąc szczerym - czyje poczucie humoru odpowiada nam bardziej, niż własne ?
Tak samo jest z blogiem : grafomaństwo usprawiedliwione, miłość własna nakarmiona, prawdziwe uczucia skryte za bezpiecznym płotem gładkich słów, a czas, ten najcenniejszy z darów, który mogłabym ofiarować innym - spędzony z najważniejszą osobą na Ziemi.
Z samym sobą.

piątek, 25 września 2009

Slowblogging ?

Pamiętam naukę jazdy na rowerze.
Miałam może sześć lat, a starsza Siostra uczyła nas, bliźniaków, tej miejskiej woltyżerki, biegając za nami po wielkim parku nad morzem, krzycząc : uważaj, uważaj, nie tam, gdzie jedziesz ?!, a my z bratem , pewni jej o sześć lat starszej ręki pedałowaliśmy na oślep, z poczuciem, że ktoś mocno trzyma kij przytwierdzony za siodełkiem składaka Wigry 3.
Było nas dwoje, a siostrze zwykle brakowało jednej ręki, aby trzymać jednocześnie dwa rowery. Pamiętam do dziś lęk, kiedy obejrzałam się za siebie i zobaczyłam, że wiozę za sobą tylko kij, a na jego końcu nie ma siostry. Czuję pieczenie stłuczonego kolana, kiedy ten lęk przed samodzielnością kazał mi wjechać na zbyt wysoki krawężnik.
Brak pewności, że ktoś złapie cię przy upadku jest upadkiem bolesnym.
Podobno jazdy na rowerze nie można zapomnieć. Nieważne, jak długo nie dosiadasz jednośladu - w chwilę po wznowieniu akcji - jesteś mistrzem. Mówią też , że nie zapomina się jazdy konno, pływania i szachów. Tak mówią.
Mówią, że tylko na chwilę wahasz się, a potem skaczesz, wsiadasz, płyniesz i twój umysł, a za nim mięśnie z każdym skurczem przypominają sobie sekwencję dobrze znanych ruchów. Zapominasz o czasie, kiedy tego nie robiłeś i dajesz.. Tak mówią.
Ale czy tak samo jest z pisaniem ?
Czy uczucia takoż płynnie stroją się w sekwencje gładkich, lśniących słów, jeśli nie mierzysz codziennie nowej dla nich sukni ? Czy nie rdzewieją ci zwroty, czy na półce twojej wyobraźni nie odkłada się kurz, czy strach przed niezręcznością języka nie hamuje twojej interpunkcji ? Poszukiwanie skojarzeń, wymiana myśli z migoczącym kursorem, odgadywanie znaczeń, łapanie za słówka, tamowanie słowotoku, konserwacja treści, nawlekanie liter alfabetu na słowa ... One wszystkie wołają o uwagę, wysiłek, rozczarowanie i z tym rozczarowaniem walkę.
Czy tak łatwo otworzę znów Magazyn, jeśli na jego drzwiach powieszę zardzewiałą kłódkę lenistwa ?


* ten post dedykuję Idze, w podziękowaniu za przywołanie mnie do porządku.

sobota, 19 września 2009

Zmianami jesień się zaczyna

Przystanek Kaskada.

Wczesnym rankiem staję na balkonie i z dwunastego piętra patrzę na miasto.
Miasto nigdy nie zasypia. Po lewej stronie morenowe wzgórza - w liściastym morzu zieleni żółkną dziś pojedyncze drzewa, jesienne plamy na zaczętym wiosną obrazie. Po prawej - szaroniebieska kreska horyzontu i statki na redzie, czasem, w czystej pogodzie widać Hel. Dalej już tylko smoki.
Pod moimi stopami nocą i dniem trwa nieustanny ruch - samochodów, świateł, ludzi.
Po drugiej stronie ulicy, na pierwszym piętrze, do późnych godzin wieczornych pali się światło. Znam to miejsce z nieodległego czasu, kiedy było zaledwie szkicem na papierze, później plikiem dokumentacji, jeszcze później - kilkoma wizytami w kurzu i pyle budowy. Dziś panie strzygą tam i farbują, a ja widzę jak światło w tych oknach zapala się i gaśnie.
Jedyną pewną rzeczą w życiu jest zmiana.
Tam, gdzie do niedawna mieszkałam, miałam trzy balkony. Jeden z nich wychodził na las, ale ja nigdy nie siedziałam na nim, aby patrzeć i pisać. Miejsce to było tylko sypialnią, gdzie moja zmęczona głowa zamknięta na bodźce widoków tuliła troski do twardej poduszki.
Dziś staję na balkonie i głęboko wdycham zimne powietrze, mieszankę miasta, morza morenowych wzgórz, jesieni.
Spokoju nie znajdę ani na dwunastym piętrze, ani w piwnicy. Jedynym miejscem, gdzie można go znaleźć, jest cisza panująca w sercu. Tam trzeba się po niego udać.
I idę.

niedziela, 13 września 2009

Mądrość narodów


Mówi się, że przysłowia są mądrością narodów. Chyba tylko tych, które nie mają innej mądrości.
Sama , aby wydać się bardziej ( jeszcze bardziej ! )błyskotliwą, dowcipną i inteligentną, czasem korzystam z przysłów w swadzie polemicznej, ba, rzekłabym, czerpię z nich garściami.
Mam kilka ulubionych : ranek jest mądrzejszy od wieczora, młyny pańskie mielą powoli, jeden lubi ogórki, drugi ogrodnika córki, miauczenie jest srebrem, a mruczenie złotem, i różne takie..
Również Moi Najmilsi mają swoje ulubione przysłowia .
Taki MC* na przykład hołduje zasadzie "kto rano wstaje, temu pan Bóg daje" . Kiedyś z trasy do Warszawy dzwoniłam do niego - bladym świtem, od ósmej do dziewiątej - jakieś dwadzieścia razy, próbując obudzić go dzwonkiem telefonu do szkoły, gdyż nie miałam po ręką innych, na co dzień stosowanych, środków przymusu bezpośredniego . Nie wstał. Trudno mi powiedzieć, czego nie dostał od Pana Boga, wiem na pewno, co dostał od szkoły.
"Co masz zrobić jutro, zrób dziś" jest z kolei ulubionym mottem MD*. Moja matczyna miłość i oddanie niejednokrotnie wystawiane były na próbę ognia, kiedy o szóstej rano słyszałam:
Mom, m u s z ę mieć kłębek drutu, styropianową głowę lalki, dziesięć metrów sznurka, i torbę kasztanów. Na d z i ś !
podczas gdy j a nie prowadzę warsztatu magika mechanika, sznurek nie jest moim ulubionym elementem garderoby, a w parku pod kasztanami deszcz i ciemno jak w przysłowiowej ( ! ) dupie.
Cóż, co masz zrobić dziś, poproś jutro mamę, ona zrobi to od razu.
Przysłowia to na pewno kopalnia cennych, życiowych porad.

Ostatnio dane mi się było przekonać, że najgłupszym z głupich przysłów jest : "Umiesz liczyć, licz na siebie". Gorszą jeszcze, ksenofobiczną wersją tego aforyzmu jest : "Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi."
Fuj. Otóż na to przysłowie muszę powiedzieć : nie. O nie.
Moje tegoroczne trzy przeprowadzki i cały związany z nimi chaos byłby nie do zniesienia, nie do przeżycia wręcz, gdyby nie pomoc Przyjaciół.
Z ich pomocą wierzchołek góry lodowej stopniał , i okazało się, że pod powierzchnią wzburzonego morza zmartwień - nie czai się nic groźnego. Dziś, po dwóch tygodniach zaledwie - mam puste mieszkanie, gotowe na sprzedaż, klucz do wynajętego, trzy czwarte dobytku w magazynie, resztę u ludzi.
Z pomocą Przyjaciół wszystko się udało.
J. i I. sprzątały, wyrzucały, segregowały, nosiły, pakowały. W każdy od trzech tygodni weekend.
R. odkręcał meble ze ścian i swoimi długi łapami układał wszystko w równe stosy.
K. i M. zawijali w folie stretch wszystko, co zdjęte ze ścian.
B. oddała mi za darmo wóz przeprowadzkowy i trzech silnych panów do noszenia.
T. odstąpił mi swój magazyn mówiąc : dziękuję, że mogę pomóc.
J. i G. zaproponowali miejsce w swoim garażu na rower MC* i dodatkowe kartony.
A ja ?
A ja się dziś wyprowadzam, zamykam drzwi na klucz od mieszkania, w którym nie byłam szczęśliwa, idę dalej, i mam już swoje ulubione przysłowie :
Umiesz liczyć ? Licz na innych. Oni będą szczęśliwi, mogąc ci pomóc.

Dla wszystkich moich Przyjaciół więc - zamiast dziękuję - ten post w blogu i muzyka .

wtorek, 8 września 2009

nie do wiary

`Dziękuję, że mogłem pomóc` , mówi mi dziś ktoś , komu za pomoc dziękuję.
A ja szczypię się mocno, nie do wiary, do nadziei na nieobudzenie.

McKot zdobyty czyli one way ticket

W pokoju , miedzy kuchnią a salonem piętrzą się kartony.
Odkładam i opisuję : na wynajęte, na magazyn, lato, zima, piwnica, pokój J., skarby M, skarby H., biżuteria, porcelana ..
Kot nr 1 i Kot nr 2 wspinają się na sam szczyt tej nieforemnej góry i akrobatycznie balansując wśród tobołków i koszyków , moszczą się w skrzynkach na górze. Cokolwiek robię, one warują tam godzinami, jak sowy na czatach, aż wreszcie znużone powtarzalnością moich gestów pakowania, zawijania, obklejania tektury taśmą i opisywania - zapadają w drzemkę w pustym, niezamkniętym pudle. Od kilku dni, od kiedy ta grań wyrosła w moim mieszkaniu - stała się ich ulubionym miejscem. Mrużą swoje bursztynowe oczy, pazurami drapią papier i w niemym pytaniu patrzą na mnie z wyrzutem w dół. Jedziemy ? zabierasz nas ? na zawsze ? w drogę ?- zdają sie pytać ich zmrużone spojrzenia.
Czy obawiają się, że o nich zapomnę, że w całym tym szaleństwie przeprowadzki zostawię je, porzucone w kącie jak futrzany mop ?
Nie martwcie się, mówię do nich nocą, kiedy nie mam już siły na pakowanie - ten bilet w jedną stronę jest wypisany na nas wszystkich : na MC*, na MD*, na was, moje śliczne, i na mnie, na pewno też na mnie.


dla przypomnienia :
MC* - Młody Człowiek

MD* - Mała Dziewczynka

niedziela, 6 września 2009

Proces dojrzewania

" Pamiętam, jak (...) powtarzał , że lubi, kiedy tak dobrze mówię o ludziach - Jak to się dzieje, że tak dobrze mówisz o ludziach ? - Przez dziesiątki lat brałam ich takimi, jakimi są. Z wadami i śmiesznostkami. A teraz nie umiem wyłowić z pamięci tego dnia, kiedy straciłam tę pobłażliwość. Tę wspaniałomyślność. Tę tolerancję."
Anda Rottenberg "Proszę bardzo'

No właśnie. Kiedy ?

sobota, 5 września 2009

Na zawsze ?

Dziś zawijam porcelanę we wczorajsze gazety : za kilka miesięcy pożółkła data na nich będzie mi jedynym świadectwem tych dni pełnych zamętu.
Kolejna przeprowadzka. Trzecia w tym roku : najpierw dom po T. Wyrzucanie, odśmiecanie, utylizacja wspomnień z dzieciństwa. Potem firma : dziesiątki projektów w niszczarce, segregatory sukcesów i porażek i niepewność, czy tam, gdzie idę, znajdę swoje miejsce.
Teraz to miejsce, co przez kilka lat było mi domem.
Domem, w którym mieliśmy zostać na zawsze, a nie wytrzymaliśmy nawet pół roku. Bez żalu zdejmuję ze scian obrazy, segreguję wieczorowe sukienki i buty na obcasach aż do nieba. Ksiązki do oddania, książki do powrotów, książki na makulaturę. Wyrzucam niepotrzebne graty, którymi obrosłam a wraz z nimi lądują w workach złe wspomnienia, smutki i niepewność dni, które już za mną.
Tak dużo mam pracy , że brakuje mi słów. Moja głowa opada wieczorem na poduszkę, ciężka rzeczami, których nie zdążyłam zrobić, niema na słowa, które mogłabym zapisać w magazynie.
A jednak. A jednak jest we mnie wiara, nadzieja, miłość.
Jestem szczęśliwa.

środa, 2 września 2009

Słuchając jesieni

`Przejdź milę po moich śladach, a dopiero potem oceniaj mnie`, powiedziałam, a on patrzył na mnie, tak jakoś smutno i z roztargnieniem, a ten jego roztargniony wzrok błądził po twarzach ludzi przy sąsiednich stolikach, po przechodniach śpieszących gdzieś w dół ulicy oświetlonej prawie jesiennym już słońcem popołudnia.
Patrzył smutno, widziałam jego rozbiegane, zmęczone oczy obwiedzione siateczką zupełnie nowych zmarszczek i cieni, co jak busola wskazują nieomylnie kierunek smutku.
Miał oczy jak piłki tenisowe na korcie - odbijały się od cieni liści tańczących po naszym stoliku, od smukłych łydek dziewcząt na deptaku, od popielniczki pełnej wystygłych niedopałków, wakacyjnego skrzypka zbierającego marne grosze za wiedeńskie walce, od mojej zamyślonej twarzy, moich słów do niego, moich do niego pytań.
Dawno się nie widzieliśmy.Zdawkowe esemesy, cztery telefony, trzy odłożone spotkania - na lepszy czas, na inny, na żaden.
On jest chory, pomyślałam, ma chorą duszę.
Pan dziś nie słucha, powiedziałam,
Tak, nie słucham, nie mogę zatrzymać myśli, one błądzą gdzieś, skaczą z tematu na temat, porzucam drugą, zanim skończę pierwszą, już nie mogę z tym wytrzymać, na nic nie czekam, niczego nie chcę, i jednocześnie chcę wszystkiego, tak mnie to, kurwa, męczy..

Wiem, chyba wiem, też tam byłam, ten żal, ten niepokój, ten brak skupienia jest jak konkretne miejsce, jak współrzędne na mapie naszego serca. Kiedy już się tam jest - trudno odnaleźć stamtąd wyjście, trudno uwierzyć, że inni też tam byli. I że stamtąd wrócili.
Też tam byłam, ale pozakręcałam rożne kurki, z których cienką strużką kapały do mojego serca, jak soki złych wróżek : Żal, Złość, Niepokój, Rozczarowanie, Niepewność.
Też tam byłam, a moje zielone oczy , zasnute szarym smutkiem skakały z miejsca na miejsce, rozbiegane, niewidzące, smutne.
Też tam byłam, i gdy zagubiłam się, w tym lesie smutku nie bardzo wiedziałam w którą dróżkę iść, bo wszystkie były mi jednakie. Jednakie złe. Jednakie nieznane.
Ale zakręciłam te kurki. Zakręcałam je jeden za drugim, stopniowo, powoli, aż wreszcie przestały sączyć w moje serce truciznę niepokoju.
I wróciłam. I jestem tu, spokojna i szczęśliwa. Słucham.
Pan mnie nie słucha ?
Tak, słucham... `jeden za drugim... niepokoju...wróciłam..`
Wrócę, obiecuję pani, że wrócę .. Ja wrócę. Jeszcze niech pani na mnie poczeka.
Poczekam na pana, poczekam, a w międzyczasie posiedźmy tu razem i popatrzmy jak lato zmienia się w jesień.

piątek, 28 sierpnia 2009

Ela, nie odchodź !


Luiza była drobną, silną Kaszubką z niewielkim, siwym koczkiem.
Z tych Kaszubek, co z niejednego pieca chleb jadły i z tym koczkiem, które podtrzymywane na miejscu niezliczoną ilością czarnych, surowych wsuwek tkwią w nienagannym porządku, choćby na plaży sztorm, a za oknami ulewa.
Urodziła się w Rewie, zalewanej morzem, wtedy maleńkiej, rybackiej wiosce, gdzieś koło 1900 roku.
Kaszubsko - niemiecką polszczyzną opowiadała nam Luiza, jak na służbę poszła, mając 15 lat. Sam zwrot `na służbę`, był dla nas, dzieciaków, zapowiedzią wyprawy w nieznane, ciekawe światy, w których nie trzeba biegać do szkoły ze spakowanym tornistrem a po obowiązkowym, pożywnym krupniku o piętnastej rozwiązywać zadania z matematyki. Służba to była Luizy lojalność do miejsca przy kuchennym stole, uczciwość w wychowywaniu kolejnych pokoleń u `państwa`, codzienna koronka różańca ( zasłużysz na odpust całkowity, dziecko ! ), majowe pachnące zwiędłym bzem, wypolerowane szkło w kredensie, złote drobne monety podkładane pod dywanami przez kolejnych niemieckich pracodawców, jakichś państwa Lesnau, jakichś państwa Klems , aby sprawdzić Luizy kryształową uczciwość. Zawsze te złote monety oddawała.

Nazywaliśmy ją Ela.
Ela brzmiało lepiej niż Luiza. Ela było swojskie, było jak wykrochmalona pościel, czysty fartuch i obowiązkowa ryba w piątki ( .. tylko komunisty jadają mięso w piątki ! ).
Ela to były historie o kaszubskich duchach widywanych w łanie zboża w biały dzień, i jej ciepłe łóżko, gdzie pozwalała mi zostać , gdy budziłam się spłakana w środku nocy, z tymi duchami czyhającymi za zasłoną ciemnego pokoju, na pierwszym piętrze zimnej, sopockiej kamienicy. Ela to były prażone jabłka zimą z duchówki kaflowego pieca, i `zupa nic` z budyniu i mleka w upalne dni.
Kiedy szaleliśmy ponad obowiązujące nas, surowe zasady dobrze wychowanych dzieci - Luiza, na co dzień pełna bezgranicznej do nas miłości - traciła cierpliwość.
Kroczyła wtedy do kuchni, pełna świętego gniewu na `nieznośne dzieci doktorostwa` - i , siadając na niskim krzesełku przy drzwiach wkładała swoje lśniące, sznurowane, czarne trzewiki.
Odchodzę, złościła się , odchodzę, nie będę u takich niegrzecznych dzieci służyć ! a my z bratem przypadaliśmy do jej zniszczonych pracą rąk i zawodziliśmy : Ela, nie odchodź, my już z a w s z e będziemy grzeczni !
Pamiętam strach, że nie będzie już z nami Eli, która pociesza i tuli , że wróci mama a my będziemy sami, przy zimnym piecu, dwie kupki nieszczęścia, zapłakane dowody przewinień. Pamiętam ten dzień rozczarowania, kiedy starsza siostra odebrała nam wiarę w groźby Eli, tak jak odbiera się wiarę w Świętego Mikołaja : jesteście głupi, Ela nie odejdzie i nie zostawi was samych, nie mogłaby tego zrobić, jak mamy nie ma w domu, bo jest za was odpowiedzialna ! Tego dnia dziecinne grzechy straciły swój ciężar, bezkarność psot odebrała słodki smak recydywie : Ela nie odejdzie !

Została z nami szesnaście lat. Nie `na służbie`. W rodzinie.
Nie chodziliśmy do przedszkola. Zazdrościliśmy dzieciom zabaw w chodzi-lisek-koło-drogi, leżakowania po obiedzie i czytanek o socjalistycznej sprawiedliwości społecznej w domu Ali i Asa. Nauczyła nas najprostszych prawd wiary, rozróżniania tego co dobre i złe, majowej litanii loretańskiej i smaku zupy pomidorowej z lanymi kluskami.
Odeszła dopiero, gdy wezwano ją na służbę daleko, do jej kaszubskiego Boga. Czasem widzę ją, jak siada w progu nieba , wciska na wykręcone reumatyzmem stopy czarne, wypastowane trzewiki i groźnie woła : odchodzę !

Nomenklatura

Jeśli nazywa się rzeczy po imieniu, to się materializują. Słowo staje się ciałem, ma swoją wagę, swój kształt, zapach, treść - nie można go już ignorować. Gdy rzeczy zostają w sferze słów niewypowiedzianych- mogą się same ulotnić.
Ranek jest mądrzejszy od wieczora - mawiam, i w tym swojskim porzekadle mieszka ostrożność, lek przed pryncypialnością sądów, nieomylnością, jedyną prawdą.
Lepiej być ostrożnym z nazywaniem zdarzeń - samo ich nazwanie sprawia, że się stają.

środa, 26 sierpnia 2009

Na krzeselku

"Przywieź tylko coś pysznego z tej cukierni co zawsze, i trochę owoców. Czekamy , przyjeżdżaj już !" - usłyszałam w słuchawce , i już widziałam nastawione do kiszenia ogórki małosolne, ciszę werandy pełnej komarów, i to Jej pytanie po kolacji : napijesz się kielicha ? , Czułam ten bursztynowy smak koniaku w kryształowych kieliszkach, kiedy siadamy i ona słucha mnie z uwagą, zawsze z uwagą.
Zaniedbałam ją, myślałam, parkując pod cukiernią. Dawno nie miałyśmy kontaktu, nie dzwoniłam, a ona tak bardzo się ostatnio postarzała, czeka na mnie ..

Stanęłam w kolejce po rozgrzeszenie za zaniedbanie i kręcąc młynka palcami jak stewardessa Miss Odessa przed wylotem, w myślach zaczęłam litanię rzeczy których nie zdążyłam zrobić. W słodkim od ciastek powietrzu wytrwałe osy wycinały swoje piruety nad cierpliwymi dłońmi sprzedających. Przede mną spocona para z kilkunastolatkiem wybiera : może sernik, o taki, o, ten z różą, nie, weźmy kilka jagodzianek.. Chcę już miec to za soba, juz jechać, ona tam czeka, a ja tak ostatnio ją zaniedbałam..

Siedziała na krzesełku, tuż przy wejściu. Jaka schludna staruszka, pomyślałam, taka gdyńska Geraldine Chaplin. Wielkie okulary zasłaniały drobną twarz, na opalonej ręce błyszczała złota bransoletka, była ubrana ze staromodną elegancją, delikatna. Przez chwilę nasze oczy spotkały się, uśmiech, skinęłam pytająco głową: czy nie zajęłam pani kolejki, czy pani tu stała ?
Płacąc usłyszałam cichy szept obok: czy może mi pani pożyczyć złotówkę ? Na pomarszczonej dłoni miała kilka groszy, ... trzynaście ?
- Okradli mnie w autobusie, całą rentę, tylko policja oddała mi dokumenty, czy może Pani ma złotówkę..? Ojej, aż pięć ? Tak dużo, a kiedy ja oddam ? Czy pani tu spaceruje, po ulicy, jak panią znajdę..?

Tak, odda mi pani, na pewno, ja tu często chodzę, odda mi pani.
Spotkamy się jeszcze. Spotkamy się, kiedy ja usiądę na małym krzesełku tuż przy wyjściu, czekając .
To może być wkrótce. Za chwilę.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Moje serce jest moje ?




Przez prawie trzysta dni robię kilka rzeczy jednocześnie.
Myję zęby i wyjmuję naczynia ze zmywarki. Maluję oko i odpowiadam na esemesa. Piję pierwszą kawę i odbieram pierwsze maile. Sypię karmę kotom i suszę lakier na paznokciach. Słabo jedzą, zauważam. Koty, nie paznokcie.
Wyjmuję pranie z pralki i poprawiam włosy. Pakuję laptopa i układam notkę do bloga. Zmieniam buty na Buty , a na wierzch torebki wciskam awizo - zaraz pojadę na pocztę. Kolanem wpycham do windy worek ze śmieciami, rozłaczam pierwszą rozmowę - w windzie nie ma zasięgu.
W garażu podziemnym też nie jest lepiej : przekręcam kluczyki w stacyjce, podłaczam telefon, wyjmuję na siedzenie awizo z poczty, o którym zapomnę zaraz na pierwszym zakręcie.Mogę je przecież wyrzucić wieczorem. Odrzucona w windzie rozmowa przypomina mi się natrętnym dzwonkiem poczty głosowej.

Urlop.
Myję zęby i przyglądam się sobie z uwagą. Lustereczko, powiedz przecie - strasznie daleko zaszłam od czasu ostatniego urlopu. Zabiegłam nawet. Jak daleko.
Tak _tak, ten w lustrze to niestety ja. Tak_tak, ten sam.
Wyspałam się. Świeci słońce. W wannie piję kawę i czytam Allende. Kotka paraduje po brzegu wanny, a ja zauważam, że ostatnio nawet trochę przytyła. Kotka, nie wanna.
Na poczcie nie ma kolejki. Telefon zapomniał mojego numeru, a poczta głosowa zapomniała mojego telefonu. Kluczyki w stacyjce brzęczą spokojnie.
No to gdzie pojedziemy ?
Na Wyspę Man.

Wrócę.

sobota, 8 sierpnia 2009

kryzysowo

"(...) Bycie biednym - dodawał - jest przykre, ale ma jedną przepiękną zaletę, której rzadko kiedy doświadczają bogaci. Biedni ludzie są przeważnie obdarowani czasem. Gdyby czas można było sprzedawać, to bardzo szybko biedni byliby bogaci. Ale nie można. I biedni go marnotrawią."
J. Wiśniewski " Bikini"

I okazuje się, że tzw. literaturze menstruacyjnej tez można czasem coś znaleźć.
Tylko czasem.

bezdomność

Musimy trochę odświeżyć szatę graficzną, przecież chcemy zacząć od nowa, powiedzieli.
Jesteś wypalona zawodowo, powiedział.
Zacznij sama, ja najwyżej potem się włączę, powiedziała.

Mam głowę, ręce, oczy, stopy, dłonie i całą tę resztę. Mam pomysły, siłę, doświadczenia, wolę, ochotę,współczucie, rozum, inteligencję, empatię, miłość. Mam zmęczenie czasem, mam błędy, porażki, chybione decyzje, mam swoje deficyty.
A bywa, ze czuję się, jakbym wbiegła do domu, z naręczem pełnym mokrych kwiatów, wprost z łąki, a ktoś by powiedział : uważaj, zakapiesz podłogę..

Niepotrzebne są już nikomu doświadczenia. Jak pochód Hunów wkracza młodość, siła, brutalne łokcie robią sobie wokół miejsce.Nowe miejsce, nowe biurko w nowym miejscu, nowe decyzje na stare czasy, za chwilę nowy dom, który zaludnię starymi wspomnieniami.
Po raz kolejny muszę wstać i przesunąć się, kiedy wreszcie zsunę się z ostatniej, mojej własnej tylko krawędzi ?

Nie , jestem tylko trochę zmęczona, powiedziałam bezgłośnie. I tak nikt nie słuchał.
Jedźmy, nikt nie woła.

sobota, 1 sierpnia 2009

zmęczenie

(...) Drogą od myśli do maszyny
drogą od łódki do okrętu
skąd idziesz, że nie jesteś pewien
wierności wymyślonych sprzętów ?
Gdy wchodzisz w las stajesz się drzewem,
co w twojej ciszy się rozrosło.
A kiedy nurt przemierzasz łódką - wtedy udziela ci się wiosło
. (...)
Marek Grechuta / Wędrówka

Drogą od ogółu do szczegółu zawędrowałam w ślepy zaułek.
Jak dobrze - myślę czasem - byłoby wykonywać najprostszą z prostych pracę, robotę fizyczną, harówkę, zapieprz, zapierdol nawet - by nie musieć znów podejmować_decydować_odpowiadać_świadczyć.
Skąd idę, ze nie jestem pewna wierności wymyślonych sprzętów ?
Wczoraj : Klient : ja = 1 : 0
Poproszę o urlop. Najlepiej zaraz. Najlepiej na długo.

czwartek, 30 lipca 2009

O tempora, gdzie przyjaźń ?

Po odejściu T. przyszedł do nas list. Do siostry i do mnie.
List pisany na maszynie, czyjąś zapewne sprawną, młodą wystukany ręką, podpisany zaś chwiejnym pismem :
Hans B, Schleswig, 3.7.09.


To list od wiernego przyjaciela T., Niemca, lat 77, który w przepięknie prostych, najszczerszych słowach wspomina cud przyjaźni z T.
Przyjaźni, co przetrwała czas zagłady :
" (... ) Later on, it was by Jerzy`s merit, that our friendship was lasting so long, because whenever he din`t hear of me, Jerzy initiated a meeting, or he sent a letter to renew the correspondence. Astonishing enough, the different nationality did not separate us from one another , at no time. In this point, both of us had to be proud of our fathers who did not, even during the War , take part in enmity or hatred against persons or families of different nation, religion, etc., though everybody did so in that time (...)"

Czytam ten list, między ciepłymi słowami mieszkają emocje, które przetrwały ponad pół wieku, żal za czasem, który już nie wróci, za wiernym przyjacielem, którego już nie ma. Trudna przyjaźn pomiędzy H. i J., między Niemcem a Polakiem, przyjaźń w czasach nienawiści, złych wyborów i niepewnych przekonań.
Czytam ten list i myślę, dlaczego w tak łatwych, sytych czasach na tak miałkie i płytkie stać nas uczucia? Co sprawia , że brak nam wierności w przyjaźni, w miłości także mamy deficyty, a wysiłek spotkania przyjaciela jest wysiłkiem wybrania numeru do korporacji taksówkowej ?
W powszedniej politycznej poprawności naszej obce są nam wybory "to take part in enmity and hatred (...) against different nation, religion.." .
Jedynym słusznym wyborem dziś jest, czy sieć orange lub plus ma dla mnie jeszcze kilkadziesiąt darmowych minut, i czy chcę oszczędzić mojemu kciukowi atrofii od banalnego wstukiwania "emotikonów" w emocji krótkiej jak sms.

List jest myślą obleczoną w słowa, emocją przepiętą przez znaki przestankowe, chwilą zawahania nad czystą kartką, zanim wybrzmi coś, co trudno będzie wymazać.
List jest wysiłkem większym niz post w blogu, jest skupioną energią nad czystą kartką , jest czasem darowanym jednej tylko i jedynej osobie.
Piszmy listy.
Nawet elektroniczne. Nadal zachęcam.

Pawiem i papugą

Spotykam ich dziś, dawno nie widzianych, i opowiadamy sobie wzajem kilka naszych kamieni milowych z ostatnich miesięcy. Oni mają swoje dobre historie, które właśnie im się przydarzyły, marzeń, które się spełniają, i cudów, które za kilka miesięcy przydarzać im się będą.
Ja mam torebkę swoich bajek, czasem trudnych, czasem śmiesznych, zwyczajowo normalnych. Garść suchych faktów, tym bardziej faktograficznie przedstawianych, aby łzawymi się nie okazały.
Opowiadamy sobie wzajem, a na ich twarzach moje historie, te najpoważniejsze, te gdzieś ze środka mnie, wywołują uśmiech, śmiech nawet wywołują. Chciałabym to wymazać, zmienić, a nie umiem. Oni nie umieją już widzieć mnie inaczej.
Co powiem - jest zabawne, inteligentne takie i szalenie dowcipne jest.
Co mnie spotyka, niech stanie mi sie nauczką na przyszłe czasy, moralitetem błędów, lekcją pokory.
Czego zaniechałam - myślę smutno - gdzie na fałszywą grałam nutę, że zakłada mi się tę błazeńską czapkę ? Jak to się mogło stać, że w chybionych próbach przetrwania odebrałam sobie prawo do błędów, do smutku, do żalu ?
Rozpaczliwie krzyczę gdzieś ze środka, duszę się łzami : posłuchaj mnie, wysłuchaj..

Ona jest taka zabawna, prawdziwa dusza towarzystwa - myślą- i miło uśmiechają się do mnie.

środa, 29 lipca 2009

no ile ?

O świcie obudził mnie budzik i pytanie, gdzieś u progu świadomości : czy dziś jest niedziela ? czy mogę odpocząć ? A wtedy na powierzchnię myśli wypłynęły szybko : przeprowadzka, środa, trzy spotkania, rozżaleni klienci, pensje, płatności, brak internetu w firmie, bałagan, kartony i samochód, pełen nierozpakowanych rzeczy. Przebierając się w strój do joggingu włączyłam laptop, żeby sprawdzić kalendarz.
A on padł.
Laptop, nie kalendarz. W ciagu dwóch miesięcy - trzeci raz. Z czarnego ekranu zakrzyczały krzaczki uszkodzonego znów dysku.
Rozpłakałam się.
Buty do biegania spojrzały na mnie smutno z balkonu : czy pani nie wychodzi dzis z nami do lasu ?
Nie , pani nie wychodzi. Pani na starym, zdezelowanym fujitsu_siemens wystukuje słowa :
ile jeszcze ? No ile ?

wtorek, 28 lipca 2009

złe przyzwyczajenia

O szóstej rano obudziło mnie słońce i dzwony w pobliskim kościele.
Jestem szczęśliwa , pomyślałam. A potem szybko mi przeszło.
Właściwie dlaczego ?

poniedziałek, 27 lipca 2009

Eight days a week

"(..) Główny jednak oręż piratów stanowiła ich umiejętność zaskakiwania innych . Nikt nie mógł uwierzyć, że można być aż tak zachłannym i bezlitosnym, a potem było o wiele za późno."
Kurt Vonnegut "Śniadanie Mistrzów"

Przeprowadzka , co zdarza się raz na kilka lat, internet wisi, telefony głuche, projekty w kartonach, upał i bałagan, a oni.. atakują. Uprzedzeni, przeproszeni i dopieszczeni. Proszeni o dwa dni cierpliwości, o małą kroplę w morzu ich nieustannych oczekiwań.
- Co jest, k..
- mówi mi dziś jeden - mam dość, , już w zeszłym tygodniu prosiłem o zestawienie x do miejsca y..
- Nie w zeszłym tygodniu, tylko w piątek - odpowiadam grzecznie - dziś jest poniedziałek, a wiesz, że właśnie przeprowadzam biuro ! Czy nie możemy wstrzymac się z tym do jutra ?
Powiedziałam do j u t r a , nie do świętynigdy, powiedziałam wstrzymać, nie odwołać, powiedziałam..

Wszystko musi byc zaraz, natychmiast, już.
Jak rozkapryszone, niebezpieczne dziecko sięgają do naszej prywatności, żądając ciagle nowych atrakcji, łakoci, prezentów, i najcenniejszego - czasu. Zawsze czasu. O dwudziestej drugiej w niedzielę i przez osiem dni w tygodniu.
Wpuszczamy ich na pokład, na abordaż, jak nieszczęsny Inka Atalhuapa pozwalamy im gościć się w naszych umysłowych progach.
Gościnnie gościmy, lubimy te robotę, po prostu. A jednak - w zamian za inkaską komnatę projektów dostajemy żale, które ważą tyle co nasze próbki na regałach : "co jest, czekam już za długo !"
Trudno uwierzyć, że można być tak zachłannym i bezlitosnym.
A potem jest już za późno.

********88
ps. przeczytane na temat u Mariusza Szczygła :
Powinienem powtórzyć za Ireną Dziedzic: „Dziennikarze wykonują zawód „służebny”, ale wbrew podobieństwu tych słów nie „usługowy”.
I o to chodzi, i o to chodzi.. Architekci takoż.

niedziela, 26 lipca 2009

Bąbelkowo


Przeprowadzam firmę. Jest kilka cennych rzeczy, które należałoby przyzwoicie opakować, więc udaje się do OBI, gdzie drogą kupna chciałabym nabyć folię do owinięcia tychże.
Zamiar to ambitny i wielce depresjogenny, gdyż na wysokiej pozycji moich wyobrażeń o piekle jest hipermarket budowlany w lipcowe, niedzielne popołudnie.
Trudno : czas wojny, Bóg wybaczy. Zaczynam .
Na dziale budowlanym spotykam Pana nr 1 :
- Dzieńdobry, gdzie dostane folię bąbelkową ?
- Oo, to chyba na materiałach dekoracyjnych, tu nie ma ..
Mimo wieloletniego doświadczenia jako projektant dekorator trudno mi sobie wyobrazić,
co
miałabym udekorować folią bąbelkową, no, chyba że szykowałabym obciachowy wystrój sali szkolnej na studniówkę pt. Odyseja Kosmiczna 2009.
Dział dekoracyjny więc r a c z e j odpada.
Złapany w przelocie pomiędzy lampami a przedłużaczami Pan nr 2 robi długą minę, i już czekam, jak wyśle mnie na dział wanien z hydromasażem. ( W końcu pytałam o b ą b e l k o w ą, nie ?) .
- Oo, nie prosze pani, TU nie, ale TU ma pani folie malarskie, o, w paczkach !
Lipa w paczkach to nie ja, mam dziś koturny, i lekko mnie już bolą nogi, ale dzielnie podążam do kolejnego działu.
Pan nr 3 na dziale budowlanym jest pomocny, ale folii nie ma w paczkach, tylko w rolce, i nie ma nożyczek, poza tym udziela fachowej porady małżeństwu, w sprawie doboru farb do salonu.
- Myśli pan, że to wystarczy, mamy takie szafki, segment taki i rogówkie, i chcielibyśmy oblecieć tylko w koło.. Aha, a trzeba to jakoś zagruntować, bo my teraz taki raczej jasny mamy.. ?
Bliska już jestem, żeby się wtrącić i poradzić małżeństwu, żeby najpierw kupili mydło techniczne i umyli ściany przed malowaniem ( może Pan nr 3 znajdzie w tym czasie nożyczki.. ), ale najwyraźniej moc nie jest ze mną, poza tym jestem tu incognito, więc ruszam do części Ogród, gdzie Pan nr 3 wysyła mnie niedbałym machnięciem nadgarstka..
Wiedza `d o c z e g o` , swoją drogą, ludzie używają folii bąbelkowej ` w o g r o d z i e` już nie jest na moją inteligencję i wykształcenie, ale idę. Wlokę się.
W końcu musisz jutro zapakować te kilka komputerów i obrazy, pamiętaj !
W dziale Ogród spotykam Pana nr 4 i Pana nr 5, rozprawiajacych o seksie przy wężach i nawozie ( w paczkach, na szczęście ! ) :
- Słuchaj, co to jest za dupa, wczoraj ze spatifu wysłałem jej esemesa.. Folia bąbelkowa ? Jak pani nie znajdzie na tymtam , to nie mamy !
- A gdzie jest tymtam ? , pytam , bardzo juz zdesperowana, żeby jednak kupić.
- A tam, na bębnie, jakby co, to kolega pani utnie !
( Zaraz ja ci, kurwa, utnę - gryzę się w język, bo jednak lubię moje komputery i obrazy, i naprawdę muszę je zapakować. Poza tym jest niedziela. Pokój między chrześcijany. Pax vobiscum.)
- O, to dziękuję, wrócę na dział budowlany.
I wracam. Pomocny Pan nr 3 najwyraźniej sprzedał już małżeństwu farbę do salonu, bo jest cały mój.
Nie mija osiem minut, które spędzam, oglądajac ludzi wybierających nakładkę na deske sedesową ( ... jak myslisz, różowa, czy niebieska .. ? ) jak Pan nr 3 triumfalnie znajduje nożyczki, które do złudzenia przypominają nożyczki do paznokci. Tylko do złudzenia. Na pewno tną. Na pewno.
Większy kłopot z miarą , która trzeba odmierzyć moje pożądane dziesięć metrów bieżących, bo miara nie pozostawia już złudzeń. To kawałek sfatygowanej metalowej listwy, który nawet nie leżał przy słynnym wzorcu metra z Sevre.
Pomagam pomocnemu Panu nr 3, odmierzamy co moje, utyskując nad prymitywnym oprzyrządowaniem profesjonalnego marketu, przy czym Pan nawet zdradza mi swoje polityczne animozje :
- ... miała tu być wielka Unia Europejska, proszszpani, a tu co ? Musimy chyba jeszcze w Polsce kilka lat poczekać..
Taa, i oto mamy eurosceptyka, a już myślałam, , że ten polityczny trend za nami. O naiwności inteligenta !
Zmierzam do kasy, nogi mnie bolą, z rachunkiem i zwitkiem folii bąbelkowej pod pachą, a Pani w Kasie pyta :
- Dwadziściatrzyośmdziesiąt, proszsz.. Zapakować ?
( Nie, kurwa, proszę mnie tym owinąć na miejscu ! Tylko niech pani nie zapomni zadzwonić do TVN24, może trafię do wydania wieczornego ! )
- Dziękuję. Super. Gotówka. Faktury nie trzeba.

Jutro moje komputery i obrazy będą bezpiecznie, miękko, bąbelkowo owinięte.
Jak dobrze.

Podróż za jeden francuski uśmiech

Jeden mały krok człowieka , wielki krok ludzkości : to MC zwleka się z łóżka, w stronę prysznica co rano. Wśród chaosu mokrych ręczników i wczorajszych bokserek jego stopy znaczą czystą podłogę stygmatami poranka.
Potem kawa, celebrowana z najmożliwszą z powolnych powolnością : nie wyłączony ekspres na awaryjnych migocze do mnie z kuchni.
Czy sądzisz, że powinienem tam zadzwonić.. ? Pojechać .. ? a może nie podniosą słuchawki .. ? - pyta z nadzieją, jakbym miała odroczyć mu wyrok obowiązku. I wkraczam ja, pełna matczynej uwagi i krzepiącego entuzjazmu , dziś nie ma zawiasów, sąd oddalił apelację w ostatniej instancji : do roboty, no już !
- Nie chcieli mnie, nie ma tej pracy, już sam nie wiem, po co mi te całe wakacje... : to popołudnie w oparach smutku, w pościeli, w szarości.
- Jak znajdziesz łózko, to mi je pokaż, nie widziałam go od kilku tygodni,
robię błyskotliwą uwagę do bałaganu w pokoju, zmęczona jestem pociąganiem za włosy, które ledwo sterczą ze skłębionej pościeli.
Wieczorem kilka esemesów, słowa i obrazy biegną po elektronicznych ścieżkach Skypea, a nadzieja ma kształt trójkolorowej, francuskiej kokardy :
- Czy mogę jechać jutro stopem do
Paryża, Mom ?

I już przed nim tylko jeden wieczór przygotowań, śpiwór, szczoteczka, kilka euro od wszelkiego złego, ten co wlecze się pod prysznic w porze lunchu dziś z szybkością szybkostrzelnego kałacha sprawdza połączenia i noclegi : o świcie elektryczny do Słupska, potem pospieszny do Szczecina, potem już tylko kilka kroków do granicy : dlaczego we mnie nie wierzysz ? popatrz, opracowałem już jedną czwarta trasy .!
Tę łatwiejszą jedną czwartą, myślę, a za oknem deszcz przelewa się przez parapety i oczami wyobraźni widzę go, jak stoi w tych strumieniach wody gdzieś miedzy Monachium a Verdun., i macha do świateł tirów, które nie biorą w podroż za jeden uśmiech..

Na stole rano czytam list : "Trzymaj za mnie kciuki, żebym szybko ( i przyjemnie) dojechał.., całuję, J, i współczesny Don Kichot rusza do swojej Dulcynei , a pudełko z makaronową pastą jest mu w tej podróży jedynym Sancho Pansą.

Już za Hanowerem _stop_ sami mili ludzie_stop_w nocy będę w Dunkierce_ stop_naprawdę dobrze _ stop_ za 30 km Holandia_stop_19 godzin w podróży i jest pięknie_stop_ już od godziny jestem w Paryżu_stop_strasznie głodny_stop_okropnie śpiący_stop_ ale warto było jechać !
Zjedz coś i żyj ! odstukuję i patrzę na podłogę, gdzie dawno wysechł już ślad mokrej stopy mojego syna.
Jeden mały krok człowieka, wielki krok ludzkości.
Krok w stronę miłości o barwie francuskiej kokardy.

środa, 22 lipca 2009

Imię róży


Spotkali się starsi o dziewiętnaście lat.
Tych lat, których nie mogli dodawać, odejmować, mnożyć ani dzielić. Fascynujące równanie życia.
Oboje mieli swoje wspomnienia, co jak drogocenny haft, czasem z postrzepioną nitką, złotogłowiem malują obraz minionych dni. Wieloletni, zblakły arras zapomnianych dawno zdarzeń, słów, których już nie słychać i ludzi, którzy odeszli.

Mieli razem dobry czas. Pili wino ze smukłych kieliszków, w drogich restauracjach jedli palcami wykwintne potrawy, włóczyli sie po dziwnie pustych o tej porze roku plażach, patrzyli w to samo morze, co na dwóch brzegach obmywa inne kamienie. Dym z jego papierosów poszarzył zatarty napis na pochylonej płycie nagrobnej w Pucku.
Nie był inny od mężczyzn, którzy mieli zostać na zawsze, a zatrzymali się na kilka lipcowych nocy.
"I`m already disillusioned" - powiedziała.
"Thank you for your hospitality"- powiedział.
I tylko spóźniony zegar na protestanckim kosciele w Sztokholmie wybił godzinę pąsowej róży.

poniedziałek, 20 lipca 2009

wspomnienia

"Azul es el color del rojo cielo
volvera, volvera a mi esta noche
Azul es el color que siente a dentro
Matador no puedo esconder mi temor"

Niebo nad Warszawą w czwartkowy wieczór było błękitne za smugami czerwieni.
Poniżej nieba - meksykański upał.
Spotkanie po dziewiętnastu latach jest jak czas, którego nie było.
Wspomnienia. I cuda, które zdarzają się wcale.
Dobrze jest być na chwilę na wakacjach.


wtorek, 14 lipca 2009

epistolografia

`jeśli to, co usłyszałem i zrozumiałem w środę nie jest tym, o czym myślicie państwo w poniedziałek, to proszę o uwagi - we wtorek albo środę - do naszych rysunków, które zostaną rozesłane za kilkadziesiąt minut. `



Sztuka pisania maili wielką sztuką jest, i ona mnie zachwyca.