środa, 29 września 2010

Tatuaż

Poznali się przypadkowo. Ona była piękna i samodzielna. On spadł do niej z nieba. Ona była zagubiona, on jednak zajęty. Kiedy mogli wreszcie sobie spojrzeć sobie w oczy popatrzyli bardzo głęboko. Dziś czas dzielą na czworo, a ten tyka nieubłaganie i z każdą wskazówką oddala ich od siebie. Jej został na sercu tatuaż, jemu amulet z kilku esemesów.
Trzymam jej dłoń drżącą od łez i kciuki.

(...) Wytnij we mnie amulet
pierwszego słowa tak
żeby przez moją skórę
przefrunąć mógł jak ptak

ziemi słońca i chmury
czasu nocy i dnia
wytnij we mnie amulet
twego oddechu ślad
Adam Nowak

poniedziałek, 27 września 2010

Miasto, masa, maszyna

To miasto wymaga cierpliwości. Samochody parkują wszędzie, stoją na każdym rondzie, zaułku, krawężniku, skrzyżowaniu, ulicy, śmietniku. Kierowcy, bez pardonu i z chamstwem myślą tylko o tym jak zdążyć, wyminąć, zajechać, otrąbić, wcisnąć się, wepchnąć, wyprzedzić. Zabić. Wyjeżdżam z Tarasów i przy bramce wspominam zdarzenie sprzed kilkunastu miesięcy. Stałam wtedy za jakimś autem w kolejce do zapłaty i zaaferowana rozmową z K. nie zauważyłam, jak obok zwalnia się miejsce do innej bramki. Chwila zawahania trwała kilkanaście sekund. O dziesięć za długo. Drogę zajechał mi lśniący jeep cherokee, a jego spasiony właściciel z zimnym łokciem za odkręconą szybą siniał z wściekłości : "Ty kurwo jebana, ze wsi przyjechałaś ?!" zawył i odjechał z piskiem opon, odnosząc się zapewne nie tylko do mojego chwilowego gapiostwa ale bystro skomentował trójmiejską rejestrację. Zostałam oniemiała. Bohaterów ?! Prądem ? Mój dziadek jako lekarz naczelny Warszawy przeprowadzał żydowskie dzieci na aryjską stronę, walczył w Powstaniu i z niego poszedł do oflagu, babcia miała kamienice na Focha. Mieszkaliśmy tu od dziesięcioleci a ja zostałam prowincjonalną kurwą jebaną dla właściciela wielkiego wozu gdzieś z Wołomina czy Marek.
To miasto wymaga cierpliwości i pokory. Wobec ogromnej, blisko dwumilionowej maszyny ludzkich istnień, z których każda chce przejechać, zaparkować, kupić, zjeść, wypić, popieprzyć, zdążyć. Zabić.
Nie wiadomo dokładnie ilu ludzi mieszka w Warszawie. Zameldowanych jest ok 1.5 miliona. Co z niepoliczalnymi ? Z tymi, którzy okupują skwery, parki, place i dworce ? Jak długi byłby rejestr nielegalnych imigrantów z Turcji, Gruzji, Wietnamu, Kamerunu, Nigerii ? Co z rzeszami Wietnamczyków, pracującymi gdzie się da, jak się da, za co się da, serwującymi dania na każdym prawie rogu, wypędzonymi ze stadionu nad którym niedługo załopocze biało - czerwona flaga ? Tymi, którzy dla opieki nad swoim licznym potomstwem ściągają tu z ryżowych pól babcie , które nie znają polskiego i nie opuszczają ciasnych, stołecznych mieszkań ?
Siedzę w `Planie B` na Placu Zbawiciela, piszę i patrzę w okno. Wszędzie wokół ludzie. Ja wśród nich osobna, nieznana i tylko dzwonek telefonu co rusz woła mnie z powrotem do mojego mniejszego świata. Za oknem miasto szybkie i obce. Miasto nie moje. Ta maszyna wciąga, uwodzi, urzeka, karmi, może niszczy. Jestem tu jak prowincjonalna gąska,kurwa jebana za kierownicą hondy na trójmiejskich rejestracjach. W bagażniku walizka, w walizce wszystko czego potrzebuję na tych kilka dni wyrwanych codzienności : kosmetyczka, sweter, dwie sukienki, zmiana bielizny. Na siedzeniu laptop, notes, książka. W nich słowa. Dla nich tu przyjeżdżam i z nimi z ulgą wracam.

sobota, 25 września 2010

nad Warszawą

Stoję na moście Śląsko -Dąbrowskim w sznurze aut spieszących gdzieś w sobotni wieczór. Miasto tonie w korkach, chociaz pora wydaje się być spokojna.
Wrześniowe powietrze pachnie słońcem i dojrzałymi gruszkami. Jestem w drodze. Znów w drodze, inaczej niż wczoraj, gdy jechałam tu bocznymi, jesienniejącymi duktami przez Świecie, Golub - Dobrzyń, Rypin, Sierpc. Dziś w drodze tylko do miejsca, które na kilka dni w miesiącu staje mi się domem. Domem innym, bo osobnym, wolnym od wszystkiego co zostawiam w moim życiu, a jednak domem. Lubię te chwile ciszy z samą sobą. Cóż, że w zgiełku miasta, w szumie rozmów, w Szkole.
Na moście zachodzi słońce i oświetla sylwetę Starówki, kościołów, wież, wieżyczek, a na jednej z nich, na górnym tarasie widzę parę. Tańczą. Przytuleni, nad miastem, na tle wieczornego nieba, wyglądają z daleka jak wycinanki z chińskiego teatru cieni. W radiu Terence Trent D`Arby `Signs a name across his heart`, jakby śpiewał dla nich, niesłyszących, niewidzących, zawieszonych wysoko nad rzeką samochodów, nad rzeką Wisłą, nade mną, podglądającą magiczną chwilę zanim odjadę z kolejną zmianą świateł. Ich czarne sylwetki kołyszą się na tle wieczoru w rytm muzyki, którą słyszę, zjawiskowe i nierzeczywiste , a na mnie już ktoś trąbi, więc naciskam sprzęgło i ruszam. I tylko pod powiekami zostawiam na dobre obraz przytulonej pary tańczącej nad Warszawą.

czwartek, 23 września 2010

Nikogo proszę nie winić

Pytają się co zrobić niemożliwego, aby robić to tak długo, aż stanie się naprawdę niemożliwe.

czwartek, 16 września 2010

Pukanie w kamień

Znalazłam tę kobietę  w przydrożnym barze przy powiatowej szosie. Hucznie nazywany zajazdem - niewielka budka z czystą toaletą, stoliki i krzesła, papierowe menu nad stylizowanym barem zaprasza na frytki, hamburgera, rollo i kurczaka z rożna.
Na zewnątrz kilka stołów skleconych z demobilu, nad głowami siedzących siatka maskująca, pod stopami gorący piasek, w powietrzu ostatnie takty lata. Dzień, w którym przyjechałam był słoneczny. Taki wrześniowy, trochę mglisty, spokojny - jak etiuda odchodzącego na kilka miesięcy ciepła.
Kobieta, której szukałam pali grube papierosy nieznanej marki , pije cienką kawę i płacze. Nad popielniczką pełną niedopałków unoszą się wspomnienia. Na spotkanie ona przygotowała listy i pocztówki schludnie zapakowane w foliową torebkę, pisane okrągłym pismem i kilka zdjęć przepięknej dziewczyny o długich nogach i pełnych ustach. Ta ze zdjęć od czterech lat leży nieruchomo i nie potrafi sama przełykać. Tej listy dziś czytam - listy niewyraźne, ze znaczkiem i stemplem, z zawijasami i dziecinnymi kwiatuszkami na marginesach. To jej marzeniem były pełne piersi wypychające obcisłe bluzki. Szykowała sobie te piersi na każde wyjście. Dziesięć lat temu modne były sukienki z wypchanymi ramionami. Z tą, która pali i płacze odcinały wszystkie poduszki od bluzek, żakietów, sukienek. Ile razy nam te poduszki wypadły, mówię pani, jak ona się przejmowała, na każde wyjście, potem one wypadały jej na parkiecie i świeciły na biało w ultrafiolecie !
Dziś te małe piersi ledwo odznaczają się pod piżamą w kwiatki. Piżama jest świeża - zmienia ją codziennie ojciec.
Kobieta płacze i tuli moje ręce. Ona była moja siostrą duchową, napisała mi to, o tu, tu, pani patrzy .. Ja nikogo już nigdy takiego nie spotkałam, nie spotkam.. ale ja nie mogę tam bywać , nie przyjeżdżam, nie oglądam, bo nie mogę, nie umiem, nie potrafię, czy pani, czy pani mnie rozumie ?! mówi żarliwie i zagląda mi w oczy szukając rozgrzeszenia, do którego nikt nie dał mi legatu.
Nie jestem sędzią sprawiedliwym. Nie wiem, czy nie możesz tam bywać. Nie wiem, czy ona na ciebie czeka. Nie wiem, czy cię usłyszy. Nie wiem, czy to coś zmieni. Jestem tylko uchem i czasami tego ucha słowem. I tylko w zajeździe przy jakiejś powiatowej, nad popielniczką pełną niedopałków, pod siatką maskującą wrześniowe słońce słucham cię i myślę.
Może te listy, kwiatki, zawijaski na marginesach, poduszki w staniku i wspomnienia wyszeptane do ucha obudzą kiedyś twoją siostrę duchową , co śpi jak kamień ?
Siostrą, bez której możesz żyć, ale ona już nie potrafi.

środa, 15 września 2010

Wrzenie


Wtorkowy wieczór na tyłach Nowego Światu , przy Gałczyńskiego - otwarcie Wrzenia Świata, książka i kawa z reportażem.
Przebiegam drogę stąd - tam , kilka nużących godzin na wyprzedzaniu, hamowaniu, przyśpieszaniu w najlepszym towarzystwie siedzącej obok. Na miejscu jestem przed czasem, mam chwilę na odpoczynek, na ogarnięcie myśli i twarzy zmęczonej makijażem, chłodem na policzkach, kawą na stacji . Ląduję w starej kamienicy na Saskiej Kępie w dwupokojowym mieszkaniu , ciemnym, przytulnym, po wysoki sufit zapchanym książkami i pamiątkami z podroży. Wychodzę przed dom na papierosa, sama w milionowym mieście , wokół samochody spieszące w popołudniowych korkach, ludzie spieszący do siebie, ja nie spiesząca nigdzie. Dobrze jest być nierozpoznawalną, niczyją, nieprzynależną. W chłodnym wrześniowym powietrzu niedopałek żarzy się spokojnie, siedzę na drzewie w ogródku i myślę o samotności.
Wieczorem bankiet. Piekne wnętrza, po sufit napakowane książkami, na szarych scianach zdjęcia z Afryki, w powietrzu szum rozmów. Można tu znaleźć wszystkie książki reporterskie jakie napisano, wziąć z półki, poczytać, odłożyć, kupić. W obu pomieszczeniach skrzynki pocztowe, szare i czerwone. Na nich nazwiska, jak w kamienicy przy schodach : Bader, Krall, Goźliński, Tochman, kilka osób ze Szkoły. Za 160,- jednorazowej opłaty na Fundację można kupic sobie na wieki skrzynkę, i w niej odbierać wiadomości, tematy na reportaż, myśli i słowa pisane maczkiem, gotowe na dotknięcie, powąchanie. Kuszące, jednak - nie kupuję. Chyba nie oczekuję żadnych wiadomości.
Na bankiet przyszło zbyt mało ludzi oczekiwanych przez zapraszających. Dlaczego ?
Czy i to środowisko naznaczone jest trucizną zazdrości ? Oby nie, może to tylko pogoda, jesienne deszcze i chłód wciskający się pod kołnierze kurtki zatrzymał ich w domu. Mnie nie zatrzymał, jednak rano juz o 7 - mej stoję w korkach na Moście Poniatowskiego, biorę kierunek na Gdańsk i wracam do siebie, do domu. Do samotności.

poniedziałek, 6 września 2010

inkubator

Czekam na nią co roku jak dziecko na prezent w nadziei, że ten, który dostanę będzie niespodzianką. Nabieram się niezmiennie na własne fantazje : kupię ciepły sweter, opatulę się jego miękkością i usiądę w październikowym słońcu, żeby pisać, czytać, patrzeć.Sweter zwykle chowam pod kurtką, pisanie i czytanie najlepiej idzie mi w łóżku pod kołdrą a patrzeć na ludzi uciekających przed tym, co leci z nieba - żal.
A jednak.
A jednak jesienią zdarzają mi się cuda. Tylko ta pora roku wydaje się mi cudowną sceną, na której każda sztuka warta jest wystawienia. Jesienią myślę o tym, co przede mną, co mi się zdarzyć może i zawsze się zdarza. Jest w jesieni zasypianie, kojenie zmysłów, które drzemią na przebudzenie za kilka miesięcy, jest w niej inkubator uczuć, dojrzałość, spełnienie. Magia.
To jesienią dwukrotnie byłam w ciąży.
Choć minęło już tyle lat ciągle pamiętam zapach liści w parkowej alejce, mój zielony sweter kupiony za wypracowane w szwedzkich szpitalach dolary, grube rajstopy najmodniejsze w latach dziewięćdziesiątych, i płaskie, tanie buty które na ozłoconej liśćmi alejce wystukiwały radośnie rytm wyniku z laboratorium : graviditas. Jesienią rosło we mnie nowe życie, i choć wczesnym latem opuszczało mnie i szło własną drogą, nigdy nie zapomniałam zapachu liści, koloru światła i zimnego wiatru, który chłodził moje rozpalone szczęściem policzki jak czuły okład.
Będzie ciemno, zimno, deszczowo, ohydnie. Będzie.
Będzie depresyjnie, nieprzytulnie, nago, bez perspektyw. Będzie.
Przyjdzie długo czekać na słońce, jasność, ciepło, wieczory przy winie i bikini na plaży. Przyjdzie.
Dzień zacznie się o 8mej, żeby skończyć się o 15tej. Bez wątpienia.
A jednak czekam na nią. Na jesień.

sobota, 4 września 2010

Teresa

Przyjaźniłam się kiedyś z kobietą.
Była starszą ode mnie o jakieś 30 lat przyjaciółką mojej matki. Kiedy mama umierała, poprosiła ją o opiekę nad swoim mężem, moim ojcem. Ojciec kochał matkę kanonicznie i bez zastrzeżeń, od dnia w którym pierwszy raz zobaczył ją jako młodziutką studentkę na swoim wykładzie z chirurgii dziecięcej. Ten dzień zmienił jego życie i dał życie trzem innym istnieniom ( w tym piszącej te słowa), dość na tym, że ojciec czcił matkę na kolanach.
Przy śniadaniu, obiedzie,kolacji, na nartach, na wakacjach w Bułgarii, wczasach nad jeziorem, na sympozjum chirurgicznym w Budapeszcie, nad rozklekotaną maszyną na której pisała swój doktorat, na sali operacyjnej, na nocnym dyżurze. W komunistycznej szarości, przy podpisywaniu porozumień sierpniowych i jeden rok w wolnej Polsce wielbił powietrze którym oddychała i zamieniał w litanię słowa, które wypowiadała.
Mama umarła w 1990, a on pozostał - z pustym ołtarzem, przy którym od trzydziestu trzech lat co dzień wznosił do niej swoje wysłuchane modlitwy.
Teresa była piękną kobietą, o dojrzałej figurze, kształtnych piersiach i miodowo-złotych włosach, które nosiła upięte jak Bardotka w ciężki kok. Życie nie obeszło się z nią dobrze, bo życie parszywie obchodzi się z ludźmi dobrymi - na dobrych czeka zapłata w niebie.
Jej ślubny mąż, cale życie pływający pod obcymi banderami, zawijający do jej portu rzadko i niechętnie, odpłynął wreszcie z jej najbliższą przyjaciółką, pozostawiając Teresie biedę, dwójkę synów, wnuka i umierającą teściową. Czasy były siermiężne, socjalistyczna Polska trzymała się dobrze i Teresa codziennie wspinała się po schodach sopockiej kamienicy do komunalnego mieszkania w którym leżała chora matka tego, co miał Teresy nie opuścić aż do śmierci, a wytrzymał tylko kilka kontraktów. Poza małżeńskim. Teściowa nienawidziła synowej, co złotymi włosami jak syrena ukradła jej syna - marynarza i miała zwyczaj pukania nocą do drzwi ich sypialni, gdy ten wreszcie lądował w ciepłym porcie małżeństwa.
Była jednak Teresa dobrym człowiekiem i wspomnienie codziennych upokorzeń od starej kobiety, co kochała swojego małego marynarza było w niej słabsze od sakramentalnej przysięgi. Opiekowała się sparaliżowaną matką wiarołomnego męża do jej śmierci, nie czekając na prośbę o wybaczenie.
Pracowała tu i tam, gdzie się dało, gdzie płacili `filówki` - pół pensji dziś, pół na koniec miesiąca. szkolna wyprawka chłopców nie była tania, nawet kiedy obejmowała tylko nylonowe mundurki z białym kołnierzem i kilka zeszytów w linię. O studiach i bankructwach obu nie wspominając. Kontystka w biurze, magazynierka w SPOŁEM , sekretarka, asystentka, sprzątaczka, salowa - była Teresa cudownym człowiekiem, który nie pyta za ile, człowiekiem, których dziś już mało.
Zaopiekuj się Jurkiem, powiedziała Marta, umierając, i Teresa spełniła prośbę przyjaciółki. On przyjął tę przyjaźń najlepiej jak potrafił. Ten wyznawca jednej religii, dał się porwać Teresie w codzienność, oderwać od grobu i zaprowadzić na dansing dla seniorów w sopockim Grandzie. Razem chodzili na cmentarz podlewać więdnące w upale kwiaty, oglądali czarno - białe zdjęcia w pożółkłych albumach, razem wertowali nieczytane już dysertacje naukowe Marty, która była naukowcem i muzą Jurka. Wyjeżdżali nad otwarte morze, gdzie Jurek zawsze zabierał ciepłe drożdżówki z cukierni na rogu ulicy a Teresa kostium kąpielowy, ręczniki i kawę w plastikowym termosie, pamiętającym czasy Funduszu Wczasów Pracowniczych i mojego dzieciństwa.
Twój ojciec ma piękne ręce, mawiała do mnie, patrząc na niego zalotnie, a on pewnego dnia tymi pięknymi rękami chirurga wybadał w jej brzuchu dużego guza.
Nie skarżyła się. Rankiem wchodziła do łazienki i nie zapalała światła, zanim nie owinęła głowy kolorową chustą. Chemia zabrała wszystkie z jej złotych włosów, które przez kilkadziesiąt lat owijała wokół głowy jak Bardotka.
Pewnego dnia, wczesną wiosną zadzwoniła do mnie ze szpitala. Nie było mnie, tylko na stole została kartka napisana przez uczynnych kolegów z pracy : przyjedź, czekam, T.
Nie przyjechałam, ona nie czekała. Odeszła tej samej nocy, a ja do dziś myślę : dlaczego nie wiedziałam, że ten telefon jest ostatni ?

czwartek, 2 września 2010

Czułośc rzeczy ostatnich

Co by było gdybyśmy wiedzieli, że pewne zdarzenia są ostatnie ? Że już nigdy, nic więcej, ten jeden raz i koniec, nie ma mowy, finalna odliczanka ?
Przedwojenny szlagier rozsławiony przez Mieczysława Fogga "To ostatnia niedziela" był w tej kwestii trochę fałszywy, bo narrator wiedział, że spotkanie jest ostatnim, niedziela niepowtarzalna, miłość skończona. Była to piosenka przy której kobiety popełniały samobójstwo. Przed wojną, oczywiście, bo gdy ta nadeszła i minęła - nikt nie potrzebował juz literackiego wsparcia do wyżej wymienionych czynów. Wtedy do samobójstwa wystarczała tylko rzeczywistość. Urocze to skądinąd, bo czy nadal są utwory, które mają taką siłę rażenia ?
Co by jednak było, gdyby ta ostatnia była przewidywalna, gdybyśmy umieli powiedzieć sobie - ten ostatni raz niech będzie razem innym ?
Kiedy pewnej czerwcowej niedzieli moje poukładane życie zmieniło swój bieg i zaczęło pędzić w dół, bez hamulców i ograniczenia prędkości po górskiej drodze kolejnych lat - ostatni raz trzymałam w reku telefon. To nie był mój telefon, więc napisać powinnam Telefon. Ten telefon, oczywiście, bo przecież inne trzymam do dziś. W angielskim łatwiej : the phone. The. W polskim od razu wkraczają zaimki dzierżawcze : jego, jej, ich i przyznają rzeczom właścicieli, jak przyznaje się miejsca na podium.
A więc nie mój telefon trzymałam, i nie dla mnie przeznaczona była krótka wiadomość na małym ekraniku. Nie moja wiadomość zmieniła moje życie. Oczywiście ten telefon i wcześniej rozbłyskiwał nie moimi wiadomosciami, i nie mój głos rozbrzmiewał w słuchawce, ale to jednak moje życie zmieniło się za cudzym dotknięciem. Nie do poznania zresztą.
Lubię słowo ostatni bo jest w tym jakiś fatalizm, który nie zostawia nadziei.
Bez nadziei łatwiej żyć, przynajmniej oszczędza to rozczarowań.

[ To ostatnia niedziela
dzisiaj się rozstaniemy,
dzisiaj się rozejdziemy
na wieczny czas.
To ostatnia niedziela,
więc nie żałuj jej dla mnie,
spojrzyj czule dziś na mnie
ostatni raz.]

oh, yeah.