sobota, 28 lutego 2009

Bodies


W Blue City wystawa Bodies.
THE Bodies
, jak podają organizatorzy, jakby tym przedimkiem chcieli nadać rangę ciałom tam wystawionym.
Cóż, jakoś w tę rangę nie wierzę. Trzeba przecież usprawiedliwić tę totalną depersonalizację człowieka.
Kiedyś człowieka, dziś - eksponatu wystawionego na widok publiczny w centrum handlowym, odartego ze skóry i wszelkiej wraz ze skórą intymności, imienia, historii, wreszcie - człowieczeństwa.
Ogólnopolskie dziennik i portale internetowe z Wyborczą na czele zajęły się wystawą jak trzeba : piszą o tym etycy, historycy sztuki , teolodzy, ludzie , którzy maja na ten temat coś do powiedzenia. Mówi się o tryumfie oświaty, o edukacyjnej roli wystawy, o aspekcie poznania tego, co na co dzień niewidoczne, bo skórą zakryte. Podnoszą się głosy sprzeciwu, słychać i apologetów.
Piszą żywi. Martwi - są na wystawie.
Mój głos nic nie znaczy.
Moje wspomnienia z czasów studiów na Akademii stają mi jednak w pamięci jak żywe.
Studenci medycyny pracują na zwłokach bezimiennych, po które od lat nikt na uczelnię się nie zgłosił. Zwłoki leżą latami w formalinie, potem są pakowane w worki, następnie przenoszone i przygotowywane do zajęć przez adiunktów i asystentów, wreszcie - `rozpreparowywane` przez bandę adeptów sztuki zwanej medycyną, takich jak ja onegdaj.
Adepci się na zwłokach uczą, taka ich rola, ale - potrafią się też nieźle zwłokami zabawić. Jak biblijny niewierny Tomasz - wierzę, bo widziałam.
Wiem, bo tam byłam.
Pamiętam rozpreparowane zwłoki łysej staruszki, w kolorze szaroszarym, która bezbronna i naga leżała na stalowym stole. Pamiętam połówki głów w srebrnych kuwetach, otwarte aby móc zajrzeć do środka, dotknąć organów, mięśni, mózgu. Pamiętam dziecko, pamiętam mężczyznę, pamiętam ręce, nogi, członki - luzem. Pamietam kompletny brak szacunku dla tychże, bezcielesność która towarzyszyła ciałom. The bodies.
Zajęcia z anatomii prawidłowej ostatecznie obrzydziły mi piękny zawód spod znaku laski Hipokratesa, i na zawsze odwiesiłam po stronie wspomnień biały fartuch, choć chciałam go nosić , bo lubię ludzi i idealistyczna idea niesienia im pomocy była mi naiwnie bliska.
Studenci muszą się uczyć, i do nauki potrzebują preparatów i pomocy naukowych.
Studenci przykrywali wstręt żądzą wiedzy i wolą poznania, dosłownie i w przenośni obdzierali więc ciała z ich tajemnicy, mądrzejsi o wiedzę , której można dotknąć, lepsi o wynik na anatomicznym konkursie `Scapula Aurea`. Studenci potrafili na zajęciach bawic sie organami, by zapomnieć o grozie, że oto dotykamy ciał, które kiedys żyły, czuły, płakały i śmiały się. Wiem, bo znałam tych studentów.
Opuściłam Akademię. Z tych i innych powodów, które dziś nie maja już żadnego - prócz kronikarskiego - znaczenia. Z potrzeby ożywiania tego, co nieożywione wolałam zająć się wnętrzami domów, nie wnętrzami ludzi.

Dziś na wystawie Blue City całe rodziny oglądają THE Bodies.
Tłumnie odwiedzają niejasne dla mnie miejsce pochówku ( ? ) zmarłych, którzy .. grają w siatkówkę, podają sobie ręce, ściskają się, siedzą w zadumie.
Później, nad piwem i czipsami, w zaciszu domów, zmęczeni wędrówka po sklepach galerii i kolejką w szatni na wystawę - mogą odwiedzający komentować, co widzieli.
I ja widziałam kiedyś prace Grzegorza Klamana i jego `Ogród rozkoszy ziemskich`, czyli mózgi i embriony w szklanych słojach , widziałam Katarzynę Kozyrę i jej Olimpię, Łaźnię, Piramidę Zwierząt; widziałam Zbigniewa Liberę i jego Obrzędy Intymne.

Dziś myślę - gdzie jest granica między sacrum a profanum ?
Dziś myślę - czy wkrótce gustownie wyszykowane zwłoki będą proponowane nam, designerom jako ozdoba efektownych, postmodernistycznych wnętrz ?
Czy dzisiejsi `artyści`, autorzy licznych wystaw i tychże wystaw organizatorzy - pochylą się choć chwilę nad eksponatem, który kiedyś był człowiekiem ? Czy posypią do wirtualnego dołu łopatę ziemi, pójdą za trumną w kondukcie, wsypią popiół do Gangesu, lub zmówią nad nimi kadisz ?
Nie znam odpowiedzi.
Wystawę w Centrum Handlowym BLUE CITY odwiedziło już kilka tysięcy osób.

słownik kanadyjsko-polski

MD2 wyjechała.
Wróciła do kraju syropu klonowego , zimowych sportów i wielokulturowej mozaiki.
Wyjeżdżając była smutna, bo choć tam spędziła całe swoje dotychczasowe nastoletnie życie - te dwa miesiące z nami dały jej zgoła inny obraz.
W toku codziennych czynności udało nam się zapomnieć o kilku słowach na O : obowiązek, odpowiedzialność, odchudzanie i obraza.
Zamiast tego trenowaliśmy zwroty na W : wygłupianie, wesołość, wyżerka, wspólne wypady, wysypianie, wspomnienia i wynurzenia.
Nieobce nam było R : rozmowy, radość , rozumienie, relaks i rozrywka. Zaglądało do nas M : marzycielsko, malarsko, miło, między słowami mądrze.
To wszytko udało się nam zrobić, cały czas używając jednego tylko słowa na Ż : żyjąc.

Będzie nam MD2 brakować.Jedną malutką duszą tak wiele ubyło.

czwartek, 26 lutego 2009

Raz, dwa, trzy - próba mikrofonu

Jadąc do pracy słucham zwykle radia.
Już po dziesięciu minutach zaczynam nerwowo przeskakiwać ze stacji na stację, bo ledwie dobudzoną poranną głowę bezlitośnie atakują wrzaskliwe reklamy oraz niekończący się bełkot prowadzących, którzy - bez względu na to, o czym opowiadają - ciągną zdania na tym samym rejestrze. Wszystko jest ważne. Wszystko jest warte przekazania. Wszystko jest takie samo, jak McDonald`s - restauracja inna niż wszystkie.
Wiadomości o wojnie w Strefie Gazy przekazywane są z takim samym przejęciem jak historyjka o wojnie bibliotekarzy z niesłownymi czytelnikami w Piotrkowie Trybunalskim. Prognozę pogody można łatwo pomylić z nowym lekarstwem na raka - wystarczy na chwilę wyłączyć percepcję i oddać się monotonnej magii słowotoku.
Treści są niezapomniane, że o intonacji nie wspomnę. W reklamach słuchamy kobiet, które rozmawiają z pralką i piszą listy do proszku do prania ( "Drogie Omo... !" ), mężczyzn, którzy po hiszpańsku mówią jak ja onegdaj po całym dniu zwiedzania Barcelony, kiedy mówiłam "nogos bolos, ale piesos z tym.." ( facet o soku : si signora, COSTA es fantastika ! ), i dzieci, które rezolutnie omawiają z rówieśnikami budżet domowy, pozostając nadal karnymi pieszczochami ( "mama mówi, że gdyby nie pan Stefczyk, to by była figa, nie wakacje !" ). Nie zapominamy też o śpiewających jogurtach, gdaczących jabłkach, deklamujących oponach i innych atrakcjach.
Słuchając rano radia, zaczynam sądzić, iż jedyną uznaną formą deklinacji jest wołacz, pożądanym trybem - tryb rozkazujący, zaś powszechnie obowiązującym znakiem przestankowym - wykrzyknik.
Rany, mamo ! Rety tato !, mamma mia babciu !, kurde, wujku ! Szybciej, Kaziu ! Lepiej, Zdzisiu, taniej Franiu !
No to ..?
.. dobranoc, o blogu !

wtorek, 24 lutego 2009

Coraz trudniej sie pracuje.
Ludzie zaczynają zachowywac się tak, jakby kryzys światowy był ich osobistą, szczelną tarczą , ochroną przed zaniechaniem i złą wolą, usprawiedliwieniem cienkich nieuczciwości. Nie są to nieuczciwości wielkiego kalibru, jedynie próba wymigiwania się od swoich powinności, do których między innymi należy płacenie swoich rachunków.
Jestem zmęczona przekonywaniem, że w hossie czy w bessie - pracuję dobrze.
Czas wojny, bóg wybaczy. Kryzysowe credo. Dziesięć przykazań na ciężkie czasy.
Jedenaste - nie szanuj bliźniego swego, ani słowa mu danego.Może przez to będzie tańszy.

negatyw

Czasem tak trudno jest pojąć, że jest gdzieś jeszcze inny świat, niż własne odbicie w lustrze. Z biegiem lat lustro parszywieje, zamazuje się, pokrywa szarą patyną, i w końcu okazuje się, że oprócz nas odbija się w nim co najwyżej pusty pokój, o ile mamy aż tyle szczęścia.



wczoraj u weterynarza

Ludzi jak psów, a psów tez pełno.

sobota, 21 lutego 2009

Wymiana

W sobotnie poranki, kiedy mogę sobie wreszcie dłużej pospać moja Kotka przychodzi do mnie , siada mi na piersi i wpatruje się we mnie przenikliwie tymi swoimi wielkimi, bursztynowymi oczami.
Układa mi się całym ciężarem wprost na sercu, i leży tak przez kilkanaście minut, a ja wiem, że robi to specjalnie, aby zabrać ode mnie moje troski . Mruczy cicho, ugniata mnie łapkami, chwilę drzemie, a w końcu idzie sobie na śniadanie do kuchni, z wyprostowanym dumnie ogonem, zadowolona, jakby znów odwaliła kawał dobrej roboty.
I odwaliła , bo ja wstaję lekka, a moje tygodniowe zmartwienia mieszkają gdzieś w małym ciałku obciągniętym łaciatym futrem, które już wie co z nimi zrobić.

piątek, 20 lutego 2009

Odwiedziny


Wychodzę znów na mróz, kolejny niezliczony już w ostatnich tygodniach raz wychodzę z tych dusznych, niewietrzonych pomieszczeń, gdzie unosi się zapach środków dezynfekcyjnych, cierpienia i obojętności.
Zostawiam płaszcz w szpitalnej szatni, na białe od soli kozaki naciągam niebieskie ochraniacze od wszystkiego złego, i zaopatrzona przed chorobą kołkiem osikowym czystej piżamy i zdrowego rozsądku wchodzę na oddział.
Na korytarzu widzę rodziny. W mdłym świetle jarzeniówek taszczą siaty wyładowane sokami, słodyczami i domowym ciastem. Ciągnąc po lśniącym linoleum obute w niebieskie plastikowe kapcie nogi - ciągną do chorych, których chcą odwiedzić.
Rodzina. Rodzina choremu przynosi otuchę, ciastka i kolorową prasę. Rodzina ściska chorego rękę i poprawia choremu poduszki.
W jednoosobowej sali, do której idę zwykle jest inaczej.
Odwracają się role. Tu ja jestem chora i odwiedzam rodzinę.
Słysze o tym, jak mi się nie udało. Jak słabo mi idzie. Jak powinno mi iść inaczej.
Jak powinnam. Jak nie powinnam. Jaka jestem. Jaka być nie umiem.
Nie przeczę, zmieniam pościel, poprawiam poduszki, robię kawę, podaję soki, gawędzę o nieistotnym, a potem wychodzę, przed siebie, kolejny raz na ten cholerny, cholerny mróz.
Do pojemnika przy wyjściu wrzucam podarte niebieskie ochraniacze, i wlokę się, z opuszczoną głową, jak ktoś, kto wie, że nikt od niego tego nie weźmie.
Jutro weekend. Czas znów odwiedzić rodzinę.

czwartek, 19 lutego 2009

Pan uważa w tym Trójmieście..

Siedzę, nic nie robię sobie spokojnie, słucham muzyki, i nagle w moje popołudnie wdziera się natrętny dźwięk. Dzwonek.
Otwieram, w progu sąsiad. Trudno go raczej nazywać sąsiadem, bo nie znam typa , mijamy się czasem w windzie, taki sobie dresowy gość, śmierdzi zwykle fajkami.
Stoi na progu, wali od niego jak zawsze tymi fajkami, a w ręku trzyma jakiś pakunek.
- List przyszedł, kurier nie chciał po kilka razy chodzić, więc mi zostawił,- mówi, daje mi ten list i nie rusza się sprzed progu.
Stoję więc i ja, jak kretyn jakiś, w końcu biorę list, dziękuję, zamykam drzwi i zanim wrócę do pokoju - słyszę natrętny dźwięk dzwonka. Kuźwa, czy naprawdę nie można w tym domu mieć chwili spokoju ? Stoi przed drzwiami, śmierdzi fajkami jak śmierdział, patrzy gdzieś pod nogi, jakby na naszej wycieraczce było coś do oglądania.
Światło na klatce zapala się i gaśnie , a mnie już zaczyna to naprawdę nieźle wkurzać.
- Słucha pan - zerka w końcu na mnie, łaskawca, tymi swoimi świńskimi oczkami,które niezdrowo błyszczą mu nad niewyraźnym wąsikiem i poprawia się -
- Słuchaj no - mówi - ja nie wiem skąd ty jesteś, i nie oczekuję że mi powiesz - zawiesza głos, w nadziei, że mu powiem, oczywiście. Ludzie zawsze tak robią, szlag mnie na to trafia. Nie chciałbym cię obrazić, mówią, a obrażają jak cholera. Nic nie sugeruję, a wywalają swoje chore wymysły jak kawę na ławę. Z całym szacunkiem, a tu szacunku zero.. Szału można z tymi ludźmi dostać, fałszywi wszyscy, czasem myślę, że za takie odzywki to bym pozabijał skurwiela jednego z drugim..
- .. nie wiem skąd ty jesteś, ale musisz wiedzieć, że tu w trójmieście to nie ma łatwo..
O co mu, kurde, chodzi ? Niezły świr. Stoi przede mną, tak blisko całkiem, że czuję te jego zatęchłe szlugi i kwaśny zapach jego przepoconej koszulki.
- Łatwo to nie ma. Nie. Nie ma łatwo. A zwłaszcza w trójmieście. Tu jest tak, że jak mieszkasz w bloku, to jak się jakoś dziwnie zachowujesz , to sąsiedzi mogą na ciebie odpowiednie służby nasłać i wylądujesz w psychiatryku na leczeniu. Ja niczego nie sugeruję, ale słuchaj..
O żesz w morde, no tego już za wiele ! Wpuścisz typa do domu, przez przypadek zresztą, a takie kawałki ci zasuwa. No żesz rany, jak ja się go pozbędę teraz, M* i MD* wrócą za godzinę, a ten tutaj mi się zasiedzi ?! No i znów swoje ` nic nie sugeruję..` jasne jasne. Nie sugerujesz, a pierwszy byś mnie w tym psychiatryku widział ...
Chyba udam że wychodzę, to pójdzie w cholerę, najwyżej odprowadzi mnie ten metr do windy.
- Słuchaj bo to jest tak - ciągnie dalej, nie zwracając uwagi na to, że zaczynam kręcić się nerwowo i wkładam kurtkę - Nie wiem, co by twoi rodzice powiedzieli na to, że wbiłeś sobie we drzwi gwóźdź ? Ja nic nie mówię, ale są ludzie, którzy za to skierowaliby cię na leczenie, chwytasz ? Taki gwóźdź chłopie, to już jest coś - podnieca się chyba tą rozmową , bo ścisza głos do szeptu prawie, i szepcząc pluje małymi kropelkami śliny przed siebie, no na mnie właściwie pluje, jezu !
- Słuchaj pan - nie wytrzymuję. Mam już dość typa, jego fajek , śliny, zapoconego podkoszulka i tego gwoździa - Mieszkam tu z mamą i siostrą, i moja mama jakoś nerwowo nie reaguje na ten gwoździk. Ja go przybiłem, a służy do tego, że wieszamy na nim wianuszek na święta !!
Mruga oczami , oczkami tymi swoimi świńskimi mruga, jakbym go uderzył płaskim znienacka, cofa się o pół kroku, potyka się o tę cholerną wycieraczkę, którą obiecałem mamie od pół roku, że wyrzucę, i przyniosę nową, i bełkocze :
- No ok, ok, ja tak tylko, bo jak widziałem ten gwóźdź, to wiesz już przynajmniej, że nie jest łatwo w tym trójmieście...
Zamykam drzwi , a światło na klatce znów gaśnie.


*****
Tę historię opowiedział mi wczoraj MC*, lat 17. Ja ją tylko opisałam.
A mówią, że nie trzeba strzec się się tych miejsc..

środa, 18 lutego 2009

Cooltura


Przepychają się i krzyczą, jeden przez drugiego. Jedna przez drugą wrzeszczą. Napierają i pchają, wywierają fizyczny nacisk.
Nie sposób ich ominąć, ani obejść, lepiej stanąć z boku i czekać spokojnie na rozwój wydarzeń. Jakikolwiek by był, będzie lepszy niż walka o kawałek podłogi w duszącym zapachu potu, cudzych perfum, i wyjściowych marynarek. Przestrzeń między nimi wypełniona jest pohukiwaniami, nawoływaniami, tokowaniem, wabieniem i wrzaskiem. To musi być coś bardzo ważnego, bo potok słów wykrzyczany na górnych rejestrach nie przestaje płynąć : kurwamać,japierdole, noweź, alejaja, hej_Miras_tutajtutaj, Wojtas_chodźtujajużmam, walsięwieśniaku ...
Używając terminologii łowieckiej, znanej mi skądinąd słabo, żeby nie powiedzieć wcale, wygląda to na polowanie zbiorowe z nagonką po tropie ( zwierzyny ), gdzie zamiast tradycyjnego wyczha słychać wyrażenia i zwroty bliskojęzyczne uznawane za nieparlamentarne. Nie żebym ich nie znała, jednak wyjątkowo źle dźwięczą w tym miejscu i czasie. Wiek myśliwych raczej wyrównany : szkolno-gimnazjalny, choć nauczycielki w roli naganiaczy tez niczego sobie waleczne. Walka o zwierza, czyli o kurtki jest tak zaciekła i bezkompromisowa, jakby w wyniku krótkiej zwłoki szatniarki miały przywłaszczyć sobie nieodebrane w porę okrycia i paradować w nich jutro po zaśnieżonym Monciaku.
Co robiłam wieczorową porą ? Po udanym spektaklu próbowałam odebrać płaszcz w szatni Teatru, i pojechać białymi ulicami do domu, wypełniona muzyką , światłami i wrażeniami wieczoru.
Odebrałam i pojechałam. Tylko w całym tym zgiełku ustrzelili mi kilka wrażeń.

poniedziałek, 16 lutego 2009

send it flying

..mam teraz trzy. Zupełnie jak xmas_eve.
Chętnie bym je wysłała w przestrzeń czasami. Bez grawitacji.
Te trzy. Nie xmas_eve.

[podpowiedź : kliknij w obrazek, a zobaczysz jak idą..]

Same Fusy


Same Fusy
, czwartek, wczesne popołudnie.

Modna i odpowiednio droga herbaciarnia na Starówce, wnętrze jest kosztownie proste , tak miłe, że mam ochotę szkicować je na serwetkach. Cieszę się, że tu jestem.
Zamawiam kawę i grzane wino, dla rozgrzania mojego zziębniętego budowa wnętrza, szkicuję, rozglądam się, a młoda dziewczyna zza baru patrzy na mnie z odrazą. Widzę zza rzęs, jak lustruje moje brudne buciory z budowy, podciągam nogi pod krzesło. Nie jestem tymi, których spotkałam, jestem moimi butami.
Kawiarnia jest miła, ciepła, ja jestem miła, jestem czysta, oprócz butów, i chyba wypłacalna, ciepła tez pewnie jestem, uśmiecham się głupkowato, zagaduję bez sensu, a moje słowa wiszą nad stolikiem, pomiędzy mną a nieuprzejma kelnerką : o, a ja zamawiałam duząkawę_a_taka_mała_ta_filiżanka..
Kawę podajemy w dzbanku, moge pani przynieść inną filiżankę
, jak sobie p a n i życzy - syczy dziewczyna, i kładzie na stoliku wydruk z kasy fiskalnej..
Pani nie życzy sobie już filiżanki, małej ani dużej, żadnej pani sobie nie życzy, wnętrze gasi swoje ciepłe soczyste kolory, a mnie już nie chce się tej kawy, zostały same fusy.

niedziela, 15 lutego 2009

Z bliźnim się możesz zabliźnić..

Kilka dni w stolicy, prócz oczywistych przyjemności spotkania rodziny, przyjaciół i całego wspaniałego sztafażu kulturalnego - przynosi mi smutne obyczajowe refleksje.

Człowiek człowiekowi zatrąbi nad uchem gdy chwilę człowiek się na skrzyżowaniu zawaha
człowiek człowiekowi nie ustąpi miejsca w kinie
człowiek człowiekowi zajedzie drogę na parkingu centrum handlowego, aby człowiek przed człowiekiem pierwszy mógł dopaść miejsca
gdzie człowiek od człowieka przyjmie zamówienie ze spojrzeniem pełnym odrazy,
gdzie człowiek człowiekowi rzuci resztę jak jałmużnę
gdzie jałmużna reszty zadźwięczy człowiekowi na stoliku modnej kawiarni jak trzynaście srebrników..
Człowiek spojrzy na człowieka z góry, po to, aby człowiek mógł poczuć się jak bydlak, który przeszkadza człowiekowi osiągnąć to, do czego człowiek jest przeznaczony : pieniądze, sukces towarzyski, awans zawodowy i pokój na ziemi.

Edward Stachura pisał chyba już ze trzydzieści lat temu :
człowiek człowiekowi wilkiem
człowiek człowiekowi strykiem
lecz ty się nie daj zgnębić, lecz ty się nie daj spętlić.

Próbuję.
cdn.

wtorek, 10 lutego 2009

chirurgia cyfrowa

(...) teraz jest bardzo łatwo zmusić aparat fotograficzny do kłamstwa. Dziś wszystkie zdjęcia pokazujące ludzi albo kłamią, albo są podejrzane.Przestały być świadectwem, stanowią część otaczającej nas scenografii.(...) Jak daleko dziś odeszliśmy od tych starych, malowanych portretów, kiedy ludzką twarz spowijała cisza, dająca wytchnienie oczom, lecz budząca sumienie .."
Arturo Perez - Reverte `Batalista` s.16

hello darkness, my old friend

Wsłuchiwanie się w siebie o świcie nie przynosi zwykle niczego, czego bym już nie słyszała, raczej wprost przeciwnie : nieznośna mantra ciągle tych samych tematów wybudza ostatecznie i kradnie mi ostatnie godziny bezpiecznego ciepła.
Lubię jednak tę magię : oto wstaje świt, sprzęty się dopiero pojawiają, nabierają kształtów, czasem wydaje mi się ze w nocy wszystkie znikły i dopiero brzask powołał je znów do życia.
Co noc, nieodmiennie tak samo - świat niknie.
Nic dziwnego, że mogę w nocy chodzić w zupełnej ciemności, nie zapalając nigdzie światła i w nic nie uderzam. Jak mogłabym uderzać w coś, czego nie ma?
Gdybym i ja tak potrafiła: znikać, przestawać istnieć choć na kilkanaście godzin, i stawać się znów po tym czasie wytchnienia od samej siebie.
Są dni, gdy wydaje mi się zresztą , że dawno juz znikłam, tylko noc jeszcze się nie skończyła i nikt nie miał szansy tego zauważyć.

Boję się tego, co ma nadejść.
Jutro znów w drogę. Pora wstawać.

poniedziałek, 9 lutego 2009

( Odległa ) perspektywa

"Minęli się jak obcy,
bez gestu i słowa
ona w drodze do sklepu,
on do samochodu

Może w popłochu
albo w roztargnieniu,
albo niepamiętaniu,
że przez krótki czas
kochali się na zawsze.

Nie ma zresztą gwarancji
że to byli oni.
Może z bliska tak, ale z daleka wcale (...)"
[Wisława Szymborska `Perspektywa`]

Przypadkowe spotkanie. Na pewno `przypadkowe` ? I czy `spotkanie`?
Gdyby moje myśli mogły zabijać - byłby pierwszy.
Zmęczona jestem udawaniem, że nic mnie to nie obchodzi. Na niektóre uczucia na pewno jest za wcześnie. Na inne - zdecydowanie za późno.


piątek, 6 lutego 2009

Tego nie robi się kotu..


Cookie. Była moim pierwszym kotem. Kotką właściwie.
Dwa lata temu, podczas przewlekłej infekcji oka wymagała stałej opieki weterynaryjnej, w punkcie bliżej położonym od kliniki niż moje Malownicze, więc została w Sopocie. Powierzyłam ją Ojcu, prosząc o zaledwie kilkudniową przysługę przetrzymania Cookie na czas leczenia i rekonwalescencji . Została na zawsze.
Samotny człowiek, od kilkunastu lat wdowiec, dziwak i ekscentryk - przyjął ją i pokochał miłością absolutną. Miłością bezwarunkową, wielbiącą i poddańczą.
Nie musiała nic robić : wystarczyło tylko leżeć i pachnieć, gdy mój Ojciec biegał wokół niej na paluszkach, wielbiąc powietrze, którym oddychała, analizując kształt poduszki pełnej kłaków, na której raczyła się zdrzemnąć, i prawie próbując karmy Royal Canin, której ledwo tknęła. Była niepodzielną władczynią na 180 metrach kwadratowych zakamarków, zakurzonych kątów, przepastnych szaf i nieodkrytych pawlaczy. Każdy telefon do Ojca przynosił mi najświeższe, jednak codziennie te same informacje o humorach, rzadkich dolegliwościach i nieustających dowodach niezwykłej subtelności, inteligencji i wrażliwości Cookie. Czytała z Nim Politykę i Gazetę Wyborczą, przeklinała braci Kaczyńskich, oglądała spod wpółprzymkniętych powiek wszystkie programy informacyjne po niemiecku, całą swoją puszystością kładła się na zabytkowym biurku, przykrytym zieloną tkaniną i na wiekowej, poniemieckiej maszynie pisała z Ojcem pożegnania na kolejne pogrzeby Jego znajomych.
Kiedy poszedł do szpitala, zabrałam Cookie znów do siebie: nie mogła zostać sama w pustym mieszkaniu, czekając na Pana, który nie wiadomo kiedy wróci.
I wtedy okazało się, że w tym kocie, na pozór wyglądającym jak autystyczna wersja Garfielda - kołyszą się jakieś uczucia.
I to nie jakieś bagatelne, nic nie znaczące, ulotne nastroje.
W Cookie dziś kołysze się tęsknota za Panem i bezbrzeżny smutek.
Nie je, nie pije, wymiotuje po kątach, sika pod stołem, gryzie się z moimi kotami, a nocą wydaje z siebie smutne jęki. Miauczy i łka, pości i desperuje.
Kiedy otwieram drzwi na korytarz - wpycha swój zmartwiony, płaski pyszczek persa między skrzydło a moją stopę, gotowa do biegu w nieznane, przez kilkadziesiąt ulic, przez mróz i ciemność - do Pana, który nagle gdzieś zniknął, i nic nie jest już dla kota takie samo. Kiedy On wreszcie wróci, kiedy znów będę mogła pić wodę ze szklanki specjalnie dla mnie ustawianej znana ręka na blacie starej kuchni ? , zdają się pytać mnie jej wielkie oczy.
Nie wiem, wiem tylko że tego nie robi się kotu.

Droga do domu

Znów 800 kilometrów w 30 godzin.
Po drodze szpital - krótkie odwiedziny u Chorego, rzut oka na to, czy operacja się udała, uściśnięcie bezwładnej ręki, wymiana kilku zdawkowych zdań z lekarzem dyżurnym, który nie wie, o czym mowa, bo nie on operował, to kolega. Kolegi nie ma już dziś, `zszedł po dyżurze` ( dobrze, że nie zszedł żaden z jego pacjentów), jutro zaś wprost od stołu operacyjnego odjeżdża na nartach, odpocząć.
Nasze szpitale powoli staja się podobne tym z Kanady czy Zjednoczonego Królestwa, gdzie lekarz brzydzi się pacjentem i najchętniej obsługiwałby ( tak : o b s ł u g i w a ł , nie: b a d a ł ) go przez dźwiękoszczelną, zapachoszczelną i wrażliwoszczelną szybę.
Czy jestem niesprawiedliwa ? Czy to tylko zmeczenie otulające ciężkim kocem moją głowę i chroniczny brak snu sprawiają, że nie żałuję, iż zamieniłam kiedyś biały fartuch i stetoskop na ośmiometrową, stalową miarę ?

Znów w drogę, w drogę..
Szczytujący kurs franka i grupowe zwolnienia w branży budowlanej sprawiają , że muszę pracować. Czasami tak daleko od domu.
Lutowa mgła, przyniesiona przez niespodziewany o tej porze roku podmuch ciepła utrudnia jazdę i rozciąga ją nieznośnie. Wloke się ze sto kilometrów za kolejką tirów, nie mogąc wyprzedzic na śliskich zakretach A7, kiedy łapie wreszcie kawałek prostej wpadam z mgły wprost na patrol drogówki. Elblag, Pasłęk, Ostróda, Nidzica, Glinojeck, kiedy wreszcie zobaczę światła skrzyżowania w Łomiankach i bloki na Bielanach ?
Dzwonię nocą do mieszkania na Starej Ochocie, winda niesie mnie na 5 piętro zniszczonej kamienicy, gdzie czeka na mnie ktoś z talerzem gorącego rosołu, pierwszym ciepłym posiłkiem od tygodnia, wolnym od mdłych zapachów szpitalnego korytarza, ktoś kto nie ocenia, nie beszta za źle poprawioną poduszkę, i martwi się, czy noszę czapkę na głowie, a nie w torebce. Niezastąpiona, kochana, mądra Ciotka.
I znów budowa, i znów ten ciepły front atmosferyczny, który pola wokół dworu zamienił w grząskie bagno, w którym grzęzną moje buty.
Kilka godzin prezentacji i opieprzania wykonawcy za brak gniazdka przy łóżku czy źle zamontowaną spłuczek później, znów jestem na A7, w kolejce tirów i we mgle.
Wracam.
Jeszcze tylko 400 kilometrów na północ, kilkanaście śliskich zakrętów, kolejka innych tirów, dwanaście nieodebranych rozmów vs jedna wykonana, mdła kawa z McDonald`s, ciastko, i wracam.
Do szpitala, do niechętnych pielęgniarek, do nieobecnych lekarzy, do stosów zakurzonych książek w zaniedbanym mieszkaniu w Sopocie, do MC i MD1 i MD2, którzy jutro wracają do mnie z nart, do lodówki, w której mam już tylko światło, do kłopotów z decyzją : co dalej ?
Wracam do domu.

środa, 4 lutego 2009

Z nimi mogę wszystko ?

Orange zrobiło kampanię, która ma zachęcać do rozmów z wszystkimi, żeby być sobą.

Cokolwiek oznacza bycie sobą, i kimkolwiek są wszyscy, długo nie mogłam zrozumieć kolorowych plakatów na ulicach, przedstawiających tak zwanych szarych ludzi na tle chwytliwych haseł : "jestem moją matką, która mnie chwaliła, jestem moja siostrą, która robiła mi na złość, jestem moim przyjacielem, który zaczepia nieznajomych, jestem koncertami na które pójdę, jestem dziewczynami, z którymi się całowałem, jestem szefem który sprawi, że będę lepszy"..

Kampania dobra, bo prosta, trudno wszak myśleć inaczej.

Każdy hoduje jakieś wspomnienia, trochę je cukruje na potrzeby dorosłej normalności : te dobre pamięta jako najwspanialsze, te trudne - blakną w pamięci i zamazują im się ostre kontury.

Traumy mogą przecież przytrafiać się w każdym domu, bez względu na to, gdzie się znajduje. Najważniejsze jest, jak bardzo bolą, i jak trudno potem z nimi żyć. Jak bardzo potem naznaczeni jesteśmy bliznami, które powstały na nie do końca zaleczonych ranach, i które bolą, kiedy poczujemy dotyk gdzieś w ich pobliżu.

Nie jestem moją siostrą, która mnie kocha, choć nie rozumie.

Nie jestem moim ukochanym bratem, który jest daleko i rzadko rozmawiamy.

Nie jestem moją moją matka, która ode mnie wiele wymagała.

Nie jestem moim ojcem, który teraz umiera i potrzebuje mojej opieki.

Jestem sobą.

Ale czy na pewno ?



niedziela, 1 lutego 2009

Cmentarz Zapomnianych Książek

Przez dwa dni w daremnych próbach posprzątania ostatnich pięćdziesięciu lat przekopywałam 180- metrowe mieszkanie w sopockiej kamienicy z 1900 roku.
Zaczęłam od książek. Bliskie memu sercu tysiące zapisanych stron skazywałam z konieczności na zagładę. Z szaf, szafek, półek, regałów, biblioteczek, żardinierek, schowków i pawlaczy wysypywały się na mnie słowa.
Słuchałam najważniejszych przemówień Władysława Gomułki, wraz z Powstańcami chodziłam z fałszywym ausweisem po prawdziwej Warszawie, zasiadałam na debatach Okrągłego Stołu, zadumać się mogłam nad homiliami Papieża, wraz ze Stalinem skazywałam na zagładę cały Archipelag Gułag, moją dyletancką wiedzę pogłębiły opasłe podręczniki nefrologii, anatomii, urologii, pediatrii. Dzienniki himalaistów zabierały mnie na wędrówki po linie wśród mrozów Antarktydy, gdzie wraz ze mną marzli tam Centkiewiczowie,Wanda Rutkowska i Sir Edmund Hillary. Przepisy z `Burdy` na niemieckie ciasta i wzory wykrojów krawieckich z `Przyjaciółki` czyniły mnie perfekcyjną panią domu. Wraz z Egipcjaninem Sinuhe, Klaudiuszem i Messaliną żegnałam się z Afryką, na bezkrwawe łowy zabierał mnie Włodzimierz Puchalski. Z Rodziną Połanieckich mogłam posypać mak dla Dziadów, i śmiać się z Monachomachii. W locie na Ziemię, Planetę Ludzi towarzyszył mi, powiedzmy, Gantenbein. Z Cortazarem grałam w klasy przez sto lat samotności, Vonnegut pokazywał mi rzeźnię nr 5, ze Steinbeckiem zbierałam Grona Gniewu na Wschód od Edenu. A Stachura, Milczewski - Bruno, Gombrowicz, Hillar, Mrożek, Themerson ? Czy mogli wytrzymać ten książkowy holocaust, czy - obrażeni - przysiedli ze szklanką siwuchy na oparciach wyliniałych foteli, tuż za moimi plecami ?
Moja rodzina mieszkała tam od 1947 roku.
Każdy, kto choćby cieniem zaznaczył w tych przepastnych, wysokich na trzy metry, ponurych wnętrzach swoją obecność - zostawił tam zapisane na kartkach Słowa, które były jakoś dla niego ważne. Książki zamieszkały wszędzie.
Krzysztof Kieślowski napisał w swojej autobiografii, że - cytuję z zawodnej pamięci - najważniejsze dla naszego późniejszego rozwoju jest to, czyja ręka w dzieciństwie kładzie przy naszej poduszce książkę.
Przy poduszkach moich dziadków, rodziców, wujków, kuzynów, a wreszcie przy mojej i mojego rodzeństwa - te książki kładły różne ręce. Zaryzykowałabym nawet, że każdy gość, przyjaciel, towarzysz podroży, współpracownik, uczeń i nauczyciel - przynosił do tego domu papierowy pakunek, i kładł go na stole.
Dziś przejrzałam kilkaset kilogramów powieści, tysiące woluminów, miliony kartek, moje palce ślizgały się setkach kredowych arkuszy albumów, pogładziły dziesiątki twardych i miękkich okładek. Z każda kolejną pożółkłą kartką, z każdym szelestem zbutwiałych stron, które osypywały sie w moich palcach jak owadzie skrzydła - traciłam nadzieję, że mogę coś uratować. Traciłam siły i coraz bardziej czułam, że we współczesnym, pospiesznym życiu, obrysowanym ciasno ścianami niewielkich, mało pojemnych mieszkań - nie ma już miejsca na taką ilość słów.

Gdy odchodzą rodzice to tak, jakby ktoś przy twoim łóżku gasił lampkę dzieciństwa.
Jedna z moich lampek zgasła dziewiętnaście lat temu.
Druga już ledwo się tli. Za chwile i ona zgaśnie.
Na cmentarzu zapalę inną lampkę, a jej światło nie oświetli wierszy tych książek. Mogę tylko próbować uratować je od zapomnienia.