Przez dwa dni w daremnych próbach posprzątania ostatnich pięćdziesięciu lat przekopywałam 180- metrowe mieszkanie w sopockiej kamienicy z 1900 roku.
Zaczęłam od książek. Bliskie memu sercu tysiące zapisanych stron skazywałam z konieczności na zagładę. Z szaf, szafek, półek, regałów, biblioteczek, żardinierek, schowków i pawlaczy wysypywały się na mnie słowa.
Słuchałam najważniejszych przemówień Władysława Gomułki, wraz z Powstańcami chodziłam z fałszywym ausweisem po prawdziwej Warszawie, zasiadałam na debatach Okrągłego Stołu, zadumać się mogłam nad homiliami Papieża, wraz ze Stalinem skazywałam na zagładę cały Archipelag Gułag, moją dyletancką wiedzę pogłębiły opasłe podręczniki nefrologii, anatomii, urologii, pediatrii. Dzienniki himalaistów zabierały mnie na wędrówki po linie wśród mrozów Antarktydy, gdzie wraz ze mną marzli tam Centkiewiczowie,Wanda Rutkowska i Sir Edmund Hillary. Przepisy z `Burdy` na niemieckie ciasta i wzory wykrojów krawieckich z `Przyjaciółki` czyniły mnie perfekcyjną panią domu. Wraz z Egipcjaninem Sinuhe, Klaudiuszem i Messaliną żegnałam się z Afryką, na bezkrwawe łowy zabierał mnie Włodzimierz Puchalski. Z Rodziną Połanieckich mogłam posypać mak dla Dziadów, i śmiać się z Monachomachii. W locie na Ziemię, Planetę Ludzi towarzyszył mi, powiedzmy, Gantenbein. Z Cortazarem grałam w klasy przez sto lat samotności, Vonnegut pokazywał mi rzeźnię nr 5, ze Steinbeckiem zbierałam Grona Gniewu na Wschód od Edenu. A Stachura, Milczewski - Bruno, Gombrowicz, Hillar, Mrożek, Themerson ? Czy mogli wytrzymać ten książkowy holocaust, czy - obrażeni - przysiedli ze szklanką siwuchy na oparciach wyliniałych foteli, tuż za moimi plecami ?
Moja rodzina mieszkała tam od 1947 roku.
Każdy, kto choćby cieniem zaznaczył w tych przepastnych, wysokich na trzy metry, ponurych wnętrzach swoją obecność - zostawił tam zapisane na kartkach Słowa, które były jakoś dla niego ważne. Książki zamieszkały wszędzie.
Krzysztof Kieślowski napisał w swojej autobiografii, że - cytuję z zawodnej pamięci - najważniejsze dla naszego późniejszego rozwoju jest to, czyja ręka w dzieciństwie kładzie przy naszej poduszce książkę.
Przy poduszkach moich dziadków, rodziców, wujków, kuzynów, a wreszcie przy mojej i mojego rodzeństwa - te książki kładły różne ręce. Zaryzykowałabym nawet, że każdy gość, przyjaciel, towarzysz podroży, współpracownik, uczeń i nauczyciel - przynosił do tego domu papierowy pakunek, i kładł go na stole.
Dziś przejrzałam kilkaset kilogramów powieści, tysiące woluminów, miliony kartek, moje palce ślizgały się setkach kredowych arkuszy albumów, pogładziły dziesiątki twardych i miękkich okładek. Z każda kolejną pożółkłą kartką, z każdym szelestem zbutwiałych stron, które osypywały sie w moich palcach jak owadzie skrzydła - traciłam nadzieję, że mogę coś uratować. Traciłam siły i coraz bardziej czułam, że we współczesnym, pospiesznym życiu, obrysowanym ciasno ścianami niewielkich, mało pojemnych mieszkań - nie ma już miejsca na taką ilość słów.
Gdy odchodzą rodzice to tak, jakby ktoś przy twoim łóżku gasił lampkę dzieciństwa.
Jedna z moich lampek zgasła dziewiętnaście lat temu.
Druga już ledwo się tli. Za chwile i ona zgaśnie.
Na cmentarzu zapalę inną lampkę, a jej światło nie oświetli wierszy tych książek. Mogę tylko próbować uratować je od zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz