piątek, 26 listopada 2010

Wirówka

Telefon zadzwonił .
- Ile potrzebujesz czasu, żeby skończyć ?
Wymyśliłam naprędce odpowiedź, w głowie ją stworzyłam na szybko, bo gdyby powiedzieć - dwa ?
A może odważniej nawet mogłam zasunąć - trzy, pięć, osiem ? Skrzyżowałabym palce za plecami i jakoś by poszło. Może trzeba było się postawić - nie mam jeszcze, zbieram materiał, opracowuję, potrzebuję tyle- ile,sama powiem, zdecyduję, dam znać, odezwę się.
W powietrzu Spółdzielni pobrzmiewała muzyka piątkowego popołudnia, było ciepło, miękkie światło, przede mną barszcz ukraiński, za mną ciężki tydzień, ale koniec, fajrant, oddychamy głęboko, myślimy o sobocie, będzie dobrze, lepiej, listopad bardzo ładny w tym roku...
- ... tydzień . - wydukałam.
- To super, potrzebujemy tego w grudniu. Dobrze, żeby to poszło przed świętami.
To super.
Nie pozostaje mi nic innego jak spiąć dupę i napisać reportaż, do którego zbieram materiał od kwietnia. Wystarczy tylko wyjąć co najważniejsze z blisko stu stron wywiadów, odwirować, potrząsnąć, wyrzucić imiesłowy ( ...imiesłowy to obciąganie ), zbędne przymiotniki, przydługie opisy i wyświechtane zwroty.
Po pierwsze : nie szkodzić.
Po drugie : nie nudzić.
Po trzecie : wreszcie, kurwa, napisać.

Tydzień. Ach.

czwartek, 25 listopada 2010

kolejnośc marzeń

- Ja już się niczym nie przejmuję. - powiedziała. - Przestałam. Mam na wszystko wylane. Przejmowanie się nie doprowadziło mnie do niczego dobrego. Teraz uważam , że w życiu liczą się tylko trzy rzeczy ...
- ... miłość , zdrowie i pieniądze ?
- ... zdrowie , miłość i pieniądze.
Widzisz ? I tylko kolejność się zmienia. Od razu widać, komu czego w życiu brakuje.

niedziela, 21 listopada 2010

poronne próby pisania

Wychodzę, wchodzę, znajduję wolne miejsce, wyjmuję laptopa i zaczynam. Ciepłe wnętrze, spokojna muzyka, w powietrzu kawa. Dyskretny szmer głosów z sąsiednich stolików.
Wyszłam na miasto poćwiczyć inność.
Nie mogę przecież ciągle pisać w domu. T u, wśród zbyt dobrze znanych przedmiotów, cukiernicy na stole, dżinsów na suszarce, z kotem, co łasi się do kolan. Duszę się w tych didaskaliach, chcę być tą samą gdzie indziej. T a m chcę być wielosłowną, wieloznaczeniową, złotoustą, płodną. A może to próba autooszustwa ? defraudacja nastroju ? odroczenie obowiązku pisania ?
Może.
Podejmuję tę próbę. Wychodzę, wchodzę, rozkładam laptopa i zaczynam. Pójdzie dobrze : miejsce jest mi znane, okoliczności bezpieczne, ludzie wokół rozpoznawalni. Na pewno dziś właśnie tu napiszę tekst, znajdę do niego słowa, zbuduję uniwersalne treści.

Po pierwszym moim zdaniu ktoś przysiada się ze swoim.
A więc jednak zbyt znane, zbyt bezpieczne, oni za bardzo rozpoznawalni ? Podobno tak jest w każdej knajpie - ci za barem od razu czują tych, co w drzwiach. To jakby mieli niewidzialny radar, którego wrażliwa antena wysuwa się na widok znanej twarzy. Tobie ( mnie, wam, im) wydaje się, że jesteś jak przybysz z innej planety w czapce-niewidce na głowie. Że pozostaniesz twarzą w oknie, fiskalnym na kasie, filiżanką po kawie. Odsuniętym krzesłem.
Nic podobnego. Znają cię.
Jesteś miejscem przy stole, które ( zbyt )często zajmujesz.
Jesteś niezmiennym latte i niegazowaną z lodem i cytryną.
Jesteś mężczyzną, z którym cię widzieli . I tym, z którym nie zobaczą cię więcej.
Jesteś twoją cudzą historią.
Biorę oddech i cierpliwość, zamykam laptopa, odkładam notatki. Rozmawiamy.
O wczorajszym Zjednoczeniu Czytelniczym w Warszawie, domniemanej małości reportażu, dwudziestoletniej samotności, co już nie doskwiera, pogodzie, co zawsze nie ta.
O pieniądzach, związkach, podróżach i słowach.
Rozmawiamy, ja nie piszę, i nie czytam nawet , ale już wiem, po co wyszłam i weszłam, dlaczego zamieniłam shiraz w łóżku na niegazowaną przy stoliku. Zadaję pytanie i czasem dostaję odpowiedź, podejmuję próbę zrozumienia innego niż mój świata, dostrzegam, czuję, dotykam. Najmniejsza historia jest lepsza niż własna, bo w tej cudzej przynajmniej nie znam zakończenia.

I jednak udało mi się napisać kilka zdań. Właśnie je czytasz .

Poronna próba autobiografii

"Początek 19... - powiedział i wyszedł". Tak zaczęła swoja próbę jedna z nas. W kilkunastu dowcipnych zdaniach zręcznie napisała, dlaczego pisać autobiografii nie ma zamiaru. Reszta pilnie próbowała. W efekcie z lepszym niż ja skutkiem.
Mieliśmy godzinę.
Przeniosłam się z sali, gdzie skrzypienie długopisów wytrącało mi z głowy co lepsze zwroty , do wnętrza, gdzie gromadzenie cudzych słów na półkach skutecznie zabrało mi własne. Drżące ręce, wilgotne czoło, w głowie pomysły, którym nie umiem nadać ciała. Niemoc. Trema. Co się stało z moją sraczką słów, z wyliczankami, monologami, przestawieniami , skrótami i parabolami ? Co mam zrobić z rękami ?
Oddam wszystko za papierosa ! Czy to tylko nikotynowy post wygania mnie na słowną pustynię ? Bezskutecznie próbuję nadgonić ostatnie kilkanaście lat, które zamiast nad kartką spędziłam nad cudzymi mieszkaniami. Biegnę do mety , której jeszcze nie widzę i staję na palcach do flaszki, którą powiesiłam za wysoko. Strach trzyma mnie mocno i zabiera słowa. Strach przed czym ? Zrobiłam to podobno dla siebie. Próba innego, rozwój, intelektualna przygoda, mówiłam, kiedy przyjęli mnie do Szkoły. Na tę rozwijającą mękę.
Strach niech sobie zabiera słowa, a mnie z darowanej godziny został już tylko kwadrans.
Biorę czystą kartkę i piszę :
"Początek: 3 lipca  19...
Pierwszy krzyk. Bardzo chciała oznajmić nim światu swoją niepowtarzalność, ale okazało się, że przed nią ktoś już był. Spóźniła się o dziesięć minut. Zanim zdążyła się dobrze rozejrzeć, miejsce obok było już zajęte.
Ten bolesny brak wyjątkowości miał zostawić jej na zawsze dwie cechy - punktualność i głód. Od tej chwili jej wszystkie zegarki pokazywały południe o jedenastej pięćdziesiąt pięć, a ona dzieliła swój świat na pół. Kocyk w kratkę , miejsce przy oknie, pocztówka z lata i tort bezpowrotnie straciły swoją pojedynczość. Spała krócej, wyjeżdżała dalej, skakała wyżej. Pierwsza siadała przy stole ale zawsze wstawała głodna. Bo kto byłby syty dostając tylko pół porcji ?
Miała brata bliźniaka. "

Ostatnie zdanie kazał mi wyrzucić, bo wszystko było dla nich jasne.
A ja spaliłam się ze wstydu.

wtorek, 2 listopada 2010

Odwyk

Najgorsze są poranki. Sny uchodzą znad poduszki, dziwne, kolorowe, pełne znaczeń. Nigdy takich nie miałam. Nikotynowy haj trzyma mnie na granicy tych bajek i ciągnie za włosy w światy, których nie ma. Potem prysznic , cierpliwe doczyszczanie stygmatów poprzedniego dnia - ramię, plecy, drugie ramię. Mały kwadracik zostawia lepką ramkę zabarwioną nitkami wczorajszego stroju. Pocieram ją gąbką, zmazuję, skóra czerwienieje pod strumieniami wody. Wycieram ciało do sucha i wybieram skazanego na dziś - prawe ramię, plecy, łopatka ? Przyklejam.
Pierwsze zawroty głowy przychodzą z pierwszą kawą. Obezwładniająca fala nudności, chwiejny krok, mętny wzrok. Nad porcelanowym okręgiem umywalki pochylam spoconą twarz, wilgotne kosmyki włosów chłodzą czoło, ta w lustrze to niestety ja, te wymioty co szarpią mój skołatany żołądek to niestety moje. Mokre palce mocno trzymają brzeg porcelany, i znów te zawroty, ta głowa jak cudza, to nieznośne uczucie wirowania, gdy żołądek podjeżdża wysoko i spada nisko jak zwariowany rollercoaster.
Wspomnienia białej Zastavy 1100 z dzieciństwa, gdy upakowani do granic możliwości, z wielkimi czerwonymi walizkami pod siedzeniem wybieraliśmy się na wczasy pracownicze. Zapach benzyny, duszna lepkość skajowej tapicerki i zatrzymanie na skraju rozpalonej słońcem szosy : już nie mogę, tato, zatrzymaj ! Dzieciństwo zawsze będę kojarzyła z chorobą lokomocyjną. Mama ze szklanką wody, biała pastylka Aviomarinu jak hostia przyjmowana pół godziny przed, koncelebra wyjazdu. Pełne dusznych snów kołysanie, stępienie zmysłów, natręctwo zapachów. Wszyscy wkoło dobrze sie bawią, jedzą cukierki i kanapki z kurczakiem, wyglądają zza burty wodolotu, zwiedzają zamek w Malborku, skaczą do wody po piłkę. Ja otumaniona halucynogennym środkiem od wszelkiego złego, na skraju szosy owijam głowę watą zapomnienia i marzę o stałym lądzie, bez uciekających do tyłu drzew, bez horyzontu , co kołysze mnie do zrzygania. Po spalonej slońcem trawie pełzają czarne żuki, za moim uchem komar natrętnie szuka jedzenia a zapach moich wymiocin miesza się z zapachem lata. A huśtawki ze ściskającym żołądek lotem pod niebo ? A zapach waty cukrowej z karuzelą w tle ? A stewardessa w pierwszym w życiu samolocie do Zurychu ocierająca zszarzałą twarz ściskającej papierową torebkę piętnastolatce?
Dlaczego właśnie teraz te wspomnienia ? Dlaczego nad brzegiem umywalki myślę o wszystkich lipcach z tymi, których już nie ma, którym wczoraj mogłam jedynie zapalić lampkę na Cmentarzu Katolickim w Sopocie ?
Nie jestem apostołem nowej religii, nie mam żarliwości neofity, co ze wstrętem odwraca głowę na obłoczek dymu i trzask zapałki. Nie ganię, nie zabraniam, nie przeszkadza mi. Kiedyś pewnie wrócę do nerwowego gestu odpalania i podnoszenia w dwóch palcach. Kiedyś zabraknie mi słowa i w poszukiwaniu natchnienia z niepokojem poszukam wokół siebie płaskiego pudełeczka z trucizną. Kiedyś.
Dzisiaj przyklejam znów plaster i obrzydła huśtawka niesie mnie do góry, wysoko, do czystego nieba.