piątek, 31 grudnia 2010

Ciepłego nie tylko lata

Biorę z półki książkę - "Farba znaczy krew" Zenona Kruczyńskiego.
Doskonale pamiętam moment, kiedy ją kupiłam. Był luty , a ja wybierałam się na pierwszy zjazd PSR i rozpaczliwie szukałam tematów na reportaż o Polsce 2010. Wśród kilku kandydatów ( kandydatek ? ) były żony myśliwych.
Patrzę na okładkę, na białym śniegu plamy krwi, wącham niezaczytane strony.
Przyjaciele pocieszali : przecież to takie fantastyczne, jedziesz po nowe, sukces, sama chciałaś, uśmiechnij się wreszcie. Ja po cichu odprawiałam swoje modły nad otwartą walizką i panika podchodziła mi do gardła mokrą szmatą. Czy dam radę, nie zbłaźnię się, wytrzymam, pociągnę ?
No i minął ten rok - pisania ( lub raczej - pisania mało ), słuchania, poznawania. Wątpliwości, słabości, zniechęcenia, niemocy. Starań, doznań, chybień i trafień.
Przy składaniu życzeń przyjaciel powiedział mi ostatnio : "od lutego byłaś prawie monotematyczna, ale warto było."
Spędziłam ten rok samotnie i spokojnie, a bliscy wytrzymali moją jednowymiarowość. Coś się zmieniło, bezpowrotnie, nieodwołalnie, na dobre. Wygaszam firmę, chodzę po nowych śladach, szukam. Już nic nie będzie takie samo.
2010 był dla mnie Rokiem Nowego.

Jako wróżbę otwieram więc dziś Kruczyńskiego na stronie 20 - linijka 11 ( magia liczb ) i czytam:
" ciepłe lato".
I tyle. Dwa słowa.
Więc takie mam życzenia dla Was i dla siebie - ciepłego 2011.

czwartek, 30 grudnia 2010

Wdowi grosz

Na środku białego korytarza wykopanego w hałdach śniegu klęczy bezdomny.
Właściwie klęczy na chodniku, ale wśród tej miejskiej białości z nieba trudno znaleźć granicę między chodnikiem, jezdnią, krawężnikiem, psim kiblem. Trudno klęczeć zimą. Przechodzący popychają go, szturchają, w ekwilibrystce śliskiej nawierzchni próbują zgrabnie ominąć zakutany w szmaty kształt.
Do klęczenia wybrał najdziwniejsze z możliwych miejsc - przed barem mlecznym. Bo czy nie łatwiej jest żebrać przed centrum handlowym, jubilerem, kantorem, delikatesami, sklepem narciarskim, biurem podróży ? Dlaczego w proszącym geście wyciąga brudny kartonik właśnie tu, gdzie większość stołujących przychodzi jak na ledwie płatną wigilię Caritasu ?
Więc może bieda przyciąga biedę ? Bieda biedzie pomaga, wspiera, za uszy ciągnie, biedą obdarza ? Może łatwiej dzielić się jak nie mamy nic ? Również do stracenia.
Kartonik w zmarzniętej dłoni jest pusty.

środa, 29 grudnia 2010

zimowy brewiarz

Polukrowane lodem gałęzie dębu za moim oknem wydają dziwny dźwięk. Dzyń - dzyń, pocierają się wzajem, trzeszczą, dzwonią. Przyszła odwilż. Tylko patrzeć, jak śnieg zamieni się w wartkie strumyki, które bezlitośnie moczą buty, by nad ranem znów zastygnąć w lodowe potoki.
Dzyń - dzyń. Zima. Dziwna tego roku. Przypomina mi dzieciństwo, kiedy z przyjaciółką biegałyśmy po zamarzniętym sopockim parku do utraty tchu, po kolana w białych igiełkach. W śpiących od sezonu kasach na molo podawałyśmy sobie nieistniejące bilety, a mróz nieruchomił nasze palce sztywną klamrą.
Dziwna zima. Nieustępliwa, skuta, w lodowej sukience brnąca, trudniejsza. Od takiej zdążyliśmy się już odzwyczaić. A jednak wolę ją od bezpłciowych, wilgotnych wieczorów, mglistych poranków, brudnej pluchy grudnia, czarnego stycznia, niewyraźnego lutego.
Wolisz konkret ? - zapytałeś dziś.
O tak, wolę jasne sytuacje. Stan oczekiwania nie jest mi stanem łatwym. Wahania, niepewność, przepowiedziane lęki - mam je na co dzień, znane powinny mi być jak księdzu brewiarz, jednak - czemu ciągle tak mi trudno z nimi żyć ?
Zima niech będzie zimą : minus dziesięć, lód, śnieg, ciemność. Amen.
Czy `amen` oznacza : `niech się stanie` ?

niedziela, 26 grudnia 2010

Nocą w scrabble



Jestem jak elfka z gry komputerowej - co noc dostaję dwa życia. Zresztą - czy elfy w ogóle maja jakieś życia ? O grach wiem nic - zawsze mierził nie ten onanizm umysłowy przed ekranem monitora, to klikanie, strzelanie, podglądanie, ten pożeracz czasu i myśli. Mentalne uzależnienie od życia, które nie jest ani własnym, ani cudzym.
Kiedyś potrafiłam jedynie uzależnić się od scrabble. Po wieczornej partyjce z dziećmi całe noce w półśnie układałam na zielonej planszy literki , tworzyłam nowe słowa, szukałam najlepszych kombinacji.
Męczący alfabet o północy, abecadło pogubionych znaczeń, słowna Akademia Pana Kleksa.
O moim śnie też wiem nic. Budzę się co godzina, równo, sharp : 1.00, 2.00, 3.00.., ... 6.00, pora wstawania. Co godzina przeżywam dzień na nowo, żeby za chwilę znów zasnąć i wrócić do tego, co minął. W mdłym świetle latarni za oknem patrzę na zegarek, przeklinam wskazówki zatrzymane na pełnej, biorę łyk wody ze szklanki na stoliku, spotykam ludzi, których dziś dotknęłam i posłuchałam. Zamieniam z nimi kilka słów, by.. znów zasnąć. Na sześćdziesiąt najkrótszych w całej dobie minut.
Czy mam dwa życia - to z jawy i te zjawy ? Które jest prawdziwe ?
Proszę, niech ktoś wreszcie nauczy mnie spać.
Insomnia.

sobota, 25 grudnia 2010

sztuka odnowa


Od Grażyny Rigall, znakomitej malarki i ilustratorki, mojej koleżanki - dostałam kartkę na Święta. Na pewno byłoby jej miło, że dzielę się z Wami jej talentem.

wtorek, 21 grudnia 2010

tęsknię za kolejnym dniem

Claude Hooper Bukovski wylądował w Central Parku, NY wprost z rodzimego - bodaj - Teksasu.
I tak oto on, chłopak nieśmiały, w dżinsach w kant wycięty, lepkiego patriotyzmu pełny, w sztywnym kołnierzyku, kowbojskim kapeluszu, wśród ujaranych dzieci- kwiatów, zanucił krishna, krishna, hare, hare.. Odkrył świat , którego istnienia do tej pory nie miał nawet szansy podejrzewać. Zamienił siodło na kolorową opaskę, chomąto na oddech, kondom na ciążę.
To ja jestem Claude Hooper Bukovski. Poleciałam z ziemi konkretu pod niebo słów.
`Co ci dała ta Szkoła ?` pytają. `Czy nauczyłaś się pytać ? Słuchać ? Pisać ? Czy zdanie łatwiej ci wychodzi spod palców, znajdujesz lepsze słowa dla nastroju, który zaledwie przeczuwasz ? Rozpoznajesz rytmy, wstawiasz akapity, porzucasz imiesłowy, oszczędnie dawkujesz przymiotniki ? Czy umiesz już znaleźć formę, lead z tekstu wyłowić, śródtytuł wstawić ? W mocnym tytule zamkniesz treść ?
Czy dziś wróciłabyś do tego, co zaledwie przed rokiem ?
Jeszcze nie umiem. Nie, nie wróciłabym.
To ja jestem Claude Hooper Bukovski, Anno 2010.
Doświadczyłam nieznanego, stopą o nienagannym pedicure dotknęłam grząskiej terra incognita . Mój Central Park zaludniają ludzie, których jestem ciekawa. Świadoma własnych ograniczeń zanurkowałam i chociaż nie zobaczyłam tylko czystego dna, chociaż mój Central Park okazał się być miejscami zachwaszczony, alejki kręte, a staw bagienny - cieszę się, że w ogóle mogę tam pływać.
Było mi dane spotkać i posłuchać ludzi, o których istnieniu mówił mi do tej pory jedynie biogram na okładce. Wzięłam udział w czymś, o czym nie osmieliłabym się kiedys marzyć.
Czy to za mało, by nadal tęsknić za kolejnym dniem ?
Lubię mój brak krytycyzmu. Daje nadzieję.

niedziela, 19 grudnia 2010

Kwiatuszek


Po dziesięciu miesiącach Szkoły, siedmiu miesiącach zbierania materiałów, kilkunastu godzinach rozmów, kilkudziesięciu stronach przepisanych wywiadów, niepoliczonych tysiącach znaków.
Po dniach pełnych strachu przed nieznanym, nocach nieprzespanych od wątpliwości, porankach z kacem ciężkich myśli. Po telefonach które wykonałam z lękiem, rozmowach, które przeprowadziłam bez planu, i tych, których przeprowadzić nie mogłam, nie zdołałam, zaniechałam, nie potrafiłam.
Z nadzieją, dumą, niepewnością - prezentuję Wam wreszcie mój debiutancki reportaż "Kwiatuszek"
Wszystkim wspierającym - dziękuję.

piątek, 26 listopada 2010

Wirówka

Telefon zadzwonił .
- Ile potrzebujesz czasu, żeby skończyć ?
Wymyśliłam naprędce odpowiedź, w głowie ją stworzyłam na szybko, bo gdyby powiedzieć - dwa ?
A może odważniej nawet mogłam zasunąć - trzy, pięć, osiem ? Skrzyżowałabym palce za plecami i jakoś by poszło. Może trzeba było się postawić - nie mam jeszcze, zbieram materiał, opracowuję, potrzebuję tyle- ile,sama powiem, zdecyduję, dam znać, odezwę się.
W powietrzu Spółdzielni pobrzmiewała muzyka piątkowego popołudnia, było ciepło, miękkie światło, przede mną barszcz ukraiński, za mną ciężki tydzień, ale koniec, fajrant, oddychamy głęboko, myślimy o sobocie, będzie dobrze, lepiej, listopad bardzo ładny w tym roku...
- ... tydzień . - wydukałam.
- To super, potrzebujemy tego w grudniu. Dobrze, żeby to poszło przed świętami.
To super.
Nie pozostaje mi nic innego jak spiąć dupę i napisać reportaż, do którego zbieram materiał od kwietnia. Wystarczy tylko wyjąć co najważniejsze z blisko stu stron wywiadów, odwirować, potrząsnąć, wyrzucić imiesłowy ( ...imiesłowy to obciąganie ), zbędne przymiotniki, przydługie opisy i wyświechtane zwroty.
Po pierwsze : nie szkodzić.
Po drugie : nie nudzić.
Po trzecie : wreszcie, kurwa, napisać.

Tydzień. Ach.

czwartek, 25 listopada 2010

kolejnośc marzeń

- Ja już się niczym nie przejmuję. - powiedziała. - Przestałam. Mam na wszystko wylane. Przejmowanie się nie doprowadziło mnie do niczego dobrego. Teraz uważam , że w życiu liczą się tylko trzy rzeczy ...
- ... miłość , zdrowie i pieniądze ?
- ... zdrowie , miłość i pieniądze.
Widzisz ? I tylko kolejność się zmienia. Od razu widać, komu czego w życiu brakuje.

niedziela, 21 listopada 2010

poronne próby pisania

Wychodzę, wchodzę, znajduję wolne miejsce, wyjmuję laptopa i zaczynam. Ciepłe wnętrze, spokojna muzyka, w powietrzu kawa. Dyskretny szmer głosów z sąsiednich stolików.
Wyszłam na miasto poćwiczyć inność.
Nie mogę przecież ciągle pisać w domu. T u, wśród zbyt dobrze znanych przedmiotów, cukiernicy na stole, dżinsów na suszarce, z kotem, co łasi się do kolan. Duszę się w tych didaskaliach, chcę być tą samą gdzie indziej. T a m chcę być wielosłowną, wieloznaczeniową, złotoustą, płodną. A może to próba autooszustwa ? defraudacja nastroju ? odroczenie obowiązku pisania ?
Może.
Podejmuję tę próbę. Wychodzę, wchodzę, rozkładam laptopa i zaczynam. Pójdzie dobrze : miejsce jest mi znane, okoliczności bezpieczne, ludzie wokół rozpoznawalni. Na pewno dziś właśnie tu napiszę tekst, znajdę do niego słowa, zbuduję uniwersalne treści.

Po pierwszym moim zdaniu ktoś przysiada się ze swoim.
A więc jednak zbyt znane, zbyt bezpieczne, oni za bardzo rozpoznawalni ? Podobno tak jest w każdej knajpie - ci za barem od razu czują tych, co w drzwiach. To jakby mieli niewidzialny radar, którego wrażliwa antena wysuwa się na widok znanej twarzy. Tobie ( mnie, wam, im) wydaje się, że jesteś jak przybysz z innej planety w czapce-niewidce na głowie. Że pozostaniesz twarzą w oknie, fiskalnym na kasie, filiżanką po kawie. Odsuniętym krzesłem.
Nic podobnego. Znają cię.
Jesteś miejscem przy stole, które ( zbyt )często zajmujesz.
Jesteś niezmiennym latte i niegazowaną z lodem i cytryną.
Jesteś mężczyzną, z którym cię widzieli . I tym, z którym nie zobaczą cię więcej.
Jesteś twoją cudzą historią.
Biorę oddech i cierpliwość, zamykam laptopa, odkładam notatki. Rozmawiamy.
O wczorajszym Zjednoczeniu Czytelniczym w Warszawie, domniemanej małości reportażu, dwudziestoletniej samotności, co już nie doskwiera, pogodzie, co zawsze nie ta.
O pieniądzach, związkach, podróżach i słowach.
Rozmawiamy, ja nie piszę, i nie czytam nawet , ale już wiem, po co wyszłam i weszłam, dlaczego zamieniłam shiraz w łóżku na niegazowaną przy stoliku. Zadaję pytanie i czasem dostaję odpowiedź, podejmuję próbę zrozumienia innego niż mój świata, dostrzegam, czuję, dotykam. Najmniejsza historia jest lepsza niż własna, bo w tej cudzej przynajmniej nie znam zakończenia.

I jednak udało mi się napisać kilka zdań. Właśnie je czytasz .

Poronna próba autobiografii

"Początek 19... - powiedział i wyszedł". Tak zaczęła swoja próbę jedna z nas. W kilkunastu dowcipnych zdaniach zręcznie napisała, dlaczego pisać autobiografii nie ma zamiaru. Reszta pilnie próbowała. W efekcie z lepszym niż ja skutkiem.
Mieliśmy godzinę.
Przeniosłam się z sali, gdzie skrzypienie długopisów wytrącało mi z głowy co lepsze zwroty , do wnętrza, gdzie gromadzenie cudzych słów na półkach skutecznie zabrało mi własne. Drżące ręce, wilgotne czoło, w głowie pomysły, którym nie umiem nadać ciała. Niemoc. Trema. Co się stało z moją sraczką słów, z wyliczankami, monologami, przestawieniami , skrótami i parabolami ? Co mam zrobić z rękami ?
Oddam wszystko za papierosa ! Czy to tylko nikotynowy post wygania mnie na słowną pustynię ? Bezskutecznie próbuję nadgonić ostatnie kilkanaście lat, które zamiast nad kartką spędziłam nad cudzymi mieszkaniami. Biegnę do mety , której jeszcze nie widzę i staję na palcach do flaszki, którą powiesiłam za wysoko. Strach trzyma mnie mocno i zabiera słowa. Strach przed czym ? Zrobiłam to podobno dla siebie. Próba innego, rozwój, intelektualna przygoda, mówiłam, kiedy przyjęli mnie do Szkoły. Na tę rozwijającą mękę.
Strach niech sobie zabiera słowa, a mnie z darowanej godziny został już tylko kwadrans.
Biorę czystą kartkę i piszę :
"Początek: 3 lipca  19...
Pierwszy krzyk. Bardzo chciała oznajmić nim światu swoją niepowtarzalność, ale okazało się, że przed nią ktoś już był. Spóźniła się o dziesięć minut. Zanim zdążyła się dobrze rozejrzeć, miejsce obok było już zajęte.
Ten bolesny brak wyjątkowości miał zostawić jej na zawsze dwie cechy - punktualność i głód. Od tej chwili jej wszystkie zegarki pokazywały południe o jedenastej pięćdziesiąt pięć, a ona dzieliła swój świat na pół. Kocyk w kratkę , miejsce przy oknie, pocztówka z lata i tort bezpowrotnie straciły swoją pojedynczość. Spała krócej, wyjeżdżała dalej, skakała wyżej. Pierwsza siadała przy stole ale zawsze wstawała głodna. Bo kto byłby syty dostając tylko pół porcji ?
Miała brata bliźniaka. "

Ostatnie zdanie kazał mi wyrzucić, bo wszystko było dla nich jasne.
A ja spaliłam się ze wstydu.

wtorek, 2 listopada 2010

Odwyk

Najgorsze są poranki. Sny uchodzą znad poduszki, dziwne, kolorowe, pełne znaczeń. Nigdy takich nie miałam. Nikotynowy haj trzyma mnie na granicy tych bajek i ciągnie za włosy w światy, których nie ma. Potem prysznic , cierpliwe doczyszczanie stygmatów poprzedniego dnia - ramię, plecy, drugie ramię. Mały kwadracik zostawia lepką ramkę zabarwioną nitkami wczorajszego stroju. Pocieram ją gąbką, zmazuję, skóra czerwienieje pod strumieniami wody. Wycieram ciało do sucha i wybieram skazanego na dziś - prawe ramię, plecy, łopatka ? Przyklejam.
Pierwsze zawroty głowy przychodzą z pierwszą kawą. Obezwładniająca fala nudności, chwiejny krok, mętny wzrok. Nad porcelanowym okręgiem umywalki pochylam spoconą twarz, wilgotne kosmyki włosów chłodzą czoło, ta w lustrze to niestety ja, te wymioty co szarpią mój skołatany żołądek to niestety moje. Mokre palce mocno trzymają brzeg porcelany, i znów te zawroty, ta głowa jak cudza, to nieznośne uczucie wirowania, gdy żołądek podjeżdża wysoko i spada nisko jak zwariowany rollercoaster.
Wspomnienia białej Zastavy 1100 z dzieciństwa, gdy upakowani do granic możliwości, z wielkimi czerwonymi walizkami pod siedzeniem wybieraliśmy się na wczasy pracownicze. Zapach benzyny, duszna lepkość skajowej tapicerki i zatrzymanie na skraju rozpalonej słońcem szosy : już nie mogę, tato, zatrzymaj ! Dzieciństwo zawsze będę kojarzyła z chorobą lokomocyjną. Mama ze szklanką wody, biała pastylka Aviomarinu jak hostia przyjmowana pół godziny przed, koncelebra wyjazdu. Pełne dusznych snów kołysanie, stępienie zmysłów, natręctwo zapachów. Wszyscy wkoło dobrze sie bawią, jedzą cukierki i kanapki z kurczakiem, wyglądają zza burty wodolotu, zwiedzają zamek w Malborku, skaczą do wody po piłkę. Ja otumaniona halucynogennym środkiem od wszelkiego złego, na skraju szosy owijam głowę watą zapomnienia i marzę o stałym lądzie, bez uciekających do tyłu drzew, bez horyzontu , co kołysze mnie do zrzygania. Po spalonej slońcem trawie pełzają czarne żuki, za moim uchem komar natrętnie szuka jedzenia a zapach moich wymiocin miesza się z zapachem lata. A huśtawki ze ściskającym żołądek lotem pod niebo ? A zapach waty cukrowej z karuzelą w tle ? A stewardessa w pierwszym w życiu samolocie do Zurychu ocierająca zszarzałą twarz ściskającej papierową torebkę piętnastolatce?
Dlaczego właśnie teraz te wspomnienia ? Dlaczego nad brzegiem umywalki myślę o wszystkich lipcach z tymi, których już nie ma, którym wczoraj mogłam jedynie zapalić lampkę na Cmentarzu Katolickim w Sopocie ?
Nie jestem apostołem nowej religii, nie mam żarliwości neofity, co ze wstrętem odwraca głowę na obłoczek dymu i trzask zapałki. Nie ganię, nie zabraniam, nie przeszkadza mi. Kiedyś pewnie wrócę do nerwowego gestu odpalania i podnoszenia w dwóch palcach. Kiedyś zabraknie mi słowa i w poszukiwaniu natchnienia z niepokojem poszukam wokół siebie płaskiego pudełeczka z trucizną. Kiedyś.
Dzisiaj przyklejam znów plaster i obrzydła huśtawka niesie mnie do góry, wysoko, do czystego nieba.

niedziela, 31 października 2010

smacznego

Zmęczona jestem tym co boli zamiast karmić.
A ja wciąż nienauczona, nienauczona swoimi doświadczeniami - zaczynam od nowa.
I żal tylko za światem, który mógłby być suto zastawionym stołem, a jest postnym rytuałem, przymusową dietą, życiową głodówką. Przymieramy głodem, niepomni na to, że czas wreszcie sie najeść; nieumiejętnie radzący sobie ze sztućcami, gdzie przystawka, gdzie danie główne, czy czas już na deser ? Z serwetą pod brodą i pełnym talerzem- wciąż rozglądamy się za kolejnym daniem.
Czy wszyscy wkoło tacy nakarmieni ? Podano do stołu.

wtorek, 26 października 2010

siła

Kopniakami zbieram się do lepszego jutra.
Niech będzie.

środa, 20 października 2010

Nieagresywni strzelają z karabinu* miłości

`(...) Daj mi to netto nie brutto,
daj mi to bez podatku dodatkowych spraw
Daj mi to netto nie brutto,
daj mi to jakim jest.`

vavamuffin`mo better rootz`
--------------------------------------------------------
* tytułowy karabin pożyczony od MariuszaSzczy z jego ostatniej książki ( znakomitej i zabawnej zresztą ) o Czechach, pt.: "Zrób sobie raj. "
Na stronie 46 MSz pisze : " (...) agresja podlega niezmiennemu prawu hydrauliki. Musi gdzieś wybić otwór i wypłynąć. "
Ot co. Nawet jeśli kocham ludzi, małe koty, buki w jesiennej szacie i błękitne niebo nad zaśnieżonymi szczytami w Szwajcarii - kiedyś musi pieprznąć. Za dużo ufam ludziom, a oni co rusz zdejmują te swoje ładne maski, żeby pokazać światu prawdziwą twarz. Niekoniecznie złą . Wystarczy, że obojętną. Ot co.

niedziela, 17 października 2010

Zjednoczenie Czytelnicze nr 4

Tu można nas zobaczyć jak siedzimy i czytamy w Galerii Bałtyckiej.
Ludzie, ruszcie się i czytajcie ! Niedziela nie musi być do zakupów.

wtorek, 12 października 2010

Hanna

Dlaczego dałaś mi to imię ? zapytała, a ja wróciłam do upalnego lata dwadzieścia pięć lat temu i małego miasta pod Poznaniem. Pamięć ludzka jest niesamowita. Wybiórcza, spychająca głęboko, przechowująca w najróżniejszych szufladach i zakamarkach wydarzenia, które dawno straciły już swoją ostrość.
Na ten obóz pojechała nas trzydziestka. Piętnastu było silnych, młodych,sprawnych. Piętnastu kolejnych nie umiało podnieść ręki, nasypać cukru do herbaty, zrobić kroku, usiąść prosto. Jeden do jednego. Spaliśmy w wielkich salach ( czy to była szkoła ? ), schludnych i przewiewnych, na polowych, prostych łóżkach. Wszystko robiło się podwójnie.
Pamiętam moment wstawania. Wstawanie jest łatwe. Codziennie wstaję rano. Odrzucam kołdrę, ściągam nogi z łóżka, myję zęby, sikam, robię sobie kawę, biorę prysznic. Zaczynam. W Zaniemyślu pod Poznaniem dzień zaczynał się od rzeczy cudzych. Cudzej kołdry, zębów,ręcznika, sikania do basenu, mycia w miednicy.
Śniadanie jest prostą czynnością. Ludzie jedzą śniadania, skarcił mnie ostatnio syn, kiedy na czczo zapalałam papierosa, kręcąc nosem na kanapki. Tego lata dwadzieścia pięć lat temu nauczyłam się, że śniadanie jest proste dla tych, którzy mogą je sobie sami zrobić. Piętnaście par młodych nóg i trzydzieści kółek od wózków inwalidzkich przy wielkim stole w jadalni. Nie słódź herbaty, zanim nie posłodzisz sąsiadowi. Nie sięgaj po kanapkę, bo ten obok ciebie ma jeszcze pusty talerz. Mleko jest za ciepłe, ale czy ta z lewej umie je ostudzić ? Kawa stygnie sama w kubku, jesli nie wsadzisz pogryzionej rurki do ust wykrzywionych porażeniem mózgowym temu z prawej.
Dbanie o siebie to błahostka. Codziennie myję głowę i precyzyjnie układam niesforne loki w gładkie pasma. Suszarka, szczotka, prostownica, lakier i już mogę ruszać na podbój dnia.
Ewa z Zaniemyśla była upośledzona umysłowo i fizycznie i miała piękne gęste włosy spadające w niechlujnych strąkach na ładną twarz. Ostrzygłam ją na pazia, a ona prosiła o lusterko i śmiała się radośnie do swojego odbicia. Kiedy ją odwoziliśmy po obozie do mieszkania, na trzecim piętrze zaniedbanej poznańskiej kamienicy nikt nie zauważył jej twarzowej fryzury. Niechętnie zauważyli jednak jej obecność, niechciany powrót po dwóch tygodniach odpoczynku od choroby, co wraz z chorym trawi codziennie rodzinę.
Bawiliśmy się świetnie. Na ulicach rozpalonego latem miasteczka wyczynialiśmy wszystkie głupstwa jakie mogą wyczyniać młodzi sprawni na wakacjach. Pamiętam jak ścigaliśmy się rydwanami wózków w dół ciasnych uliczek, a siedzący przed nami sekundowali nam i sobie nawzajem. Mieszkańcy oglądali się za nami; to nie był jeszcze czas wygodnej fikcji "miasto bez barier".
W Zaniemyślu nauczyłam się uważności. Zabrałam ją potem ze sobą i próbowałam zachować przez te wszystkie lata, kiedy przy suto zastawionym stole musiałam nakładać już tylko swoją porcję.
Kiedy pojawiłaś się na świecie dałam ci to imię jak stygmat tej uwagi. Tak jakbym dawała ci trzecie, widzące oko. Imię Hanny, energicznej, surowej trzydziestolatki, która dawno temu na letnim obozie pod Poznaniem pokazała mi, że warto się rozejrzeć.

Świtanie

Dlaczego tak trudno jest spać ? O co chodzi z tym nieustającym czuwaniem, kiedy sen przychodzi tylko na kilka godzin a zmieciony z powiek długo przed budzikiem nie przynosi ulgi i wypoczynku ? Dziś o 4.10. Pora ciepłego odwracania się na poduszce jest mi porą wstrętną, chłodną. Porą trzeźwości. Snuję sie po domu niepewna czy w ogóle mam ochote zaczynać dzień, a za oknem on się staje bez mojego udziału. Pozostaje mi tylko jak niemy świadek codzienności stać o świcie na balkonie i patrzeć jak jesienne niesłońce rozjaśnia chmury. Od spodu, podskórnie, nieubłaganie - stają się sprzety, kształty , kolory w październikowym świetle świtu. I te myśli męczące, natrętne z wizgiem latają mi po głowie, tupią, ciągną włosy od wewnątrz, szczypią pod powiekami i słono w gardle.
Gdybym mogła mniej myśleć a więcej spać.

poniedziałek, 11 października 2010

Profil

Czy myślisz, że tak trudno jest zabić ? Zostać mordercą, zaciukać, unicestwić, rozwalić, zajebać, życie odebrać - zabić ? Nie, nie - to jest bardzo łatwe. Nawet nie wiesz jak bardzo. Kiedy byłem tam - spotkałem różnych. Ty nie pytasz nigdy, ty wiesz, i ja ci wiele nie mogę powiedzieć.
Ale. Ale oni rozmawiali ze mną, normalnie, jak ja tu z tobą dzisiaj. No ok, ok, może nie przy kawie, nie tak przy stoliku elegancko, ale się rozmawiało. O wszystkim. O kobietach, o życiu, o dzieciakach, o tym, dlaczego jest się tutaj, a nie z babą w domu. Tobie się wydaje, że to jest jak w filmie. Jak w jakimś kryminale, że człowiek ma powód, zasadza się na innego i wali na oślep. Albo inaczej. Że to jest element najgorszy, jacyś zwyrodnialcy tylko, margines. Nie. Nic bardziej mylnego. To są tacy ludzie jak ja i ty, ty tylko siedzisz tu sobie, słuchasz, wydaje ci się, że jesteś ponad to, że ty nigdy, że niemożliwe. Że nigdy byś tego nie zrobiła, nie umiała. A co by było, gdyby ktoś doprowadził cię do takiego stanu, że chciałabyś tylko tego ? Że chciałabyś tylko,żeby ten, co przed tobą stoi przestał szczerzyć na ciebie kły, przestał patrzeć, oddychać, brać to samo powietrze, widzieć to samo niebo, nawijać, pieprzyć, gadać.. ?
Ja byłem przez chwilę na takim oddziale dla specjalnych skazanych. Tych, co tylko czapka, albo dożywocie. Był tam taki facet. Normalny gość, miał tu firmę. Pracował, fajna żona, z firmą mu się nie powiodło, pojechał do Stanów. Jak osioł tyrał w tych Stanach, a żonie maile pisał. I ona mu pisała. Wysyłała mu zdjęcia ich domu, i powtarzała jak bardzo go kocha. On trzymał te maile jak najcenniejszy skarb, drukował,czytał, składał, i znów czytał, a w tych mailach było napisane jak ona ich wspólny dom urządza. Zatrudniała ludzi, układała parkiet, kupowała pralkę i zmywarkę. Tyrał, zasuwał, zapierdalał i każdego szeleszczącego dolara wysyłał do żony na ich wspólną przyszłość w domu pod Poznaniem, co podobny miał być do dworku. Któregoś dnia poczuł że maile już nie wystarczą, że on chce tej swojej kobiety dotknąć, przejść się po tym dworku jak pan, w tej pralce sobie wyprać, zjeść normalny obiad. Wrócił. Otworzył drzwi i w domu nic nie było. Nawet parkiet był zdjęty. Goły beton. I on popatrzył na tę swoją żonę, co jej listy czytał i składał,na jej twarz - już pustą i obcą. I słuchał tych słów : nie udało się, nie było cię, złożyłam podanie o rozwód, dom zatrzymaj, a zmywarkę, pralkę i parkiet zabrałam w rozliczeniu. Uderzył mocno, i został mu już tylko spacer po małym spłachetku ogrodzonym siatką i ze mną rozmowa przy popołudniowym papierosie.
Inny był najemnikiem. Wiesz - najemnym mordercą. Kazali - zabijał. Miał na koncie wielu, zanim go przymknęli, ale ja nie o tym. I on mi kiedyś powiedział, jaki był jego pierwszy raz. Odzyskiwał długi, chodził po domach i frajerów namawiał, żeby nie zwlekali z zapłatą. Poszedł raz do jednego i gość nie miał. Po prostu. Otworzył mu drzwi, zapyziały, rozchełstany, w dresie i przepoconej koszulce, grubas taki , spojrzał na niego i powiedział : nie mam. I taka złość go wzięła, taki żal jakiś okrutny na tę bezczelność niewymowną od brudnego grubasa, że chwycił pałkę i rozwalił mu głowę. A potem tylko patrzył jak z tej głowy na podłogę wypływa mu mózg. A w tym mózgu pływały kawałki kości. I wiesz co ? Wrócił do domu, wziął prysznic, zjadł coś i walnął się spać. Rano wstał, spojrzał w lustro i nic nie poczuł. I wtedy przyszła mu do głowy taka myśl : skoro nic nie czuję, skoro ten mózgi te kawałki czaszki to nic dla mnie, to dlaczego: nie ? Po grubasie był kolejny, po nim jeszcze jeden, i drugi, i znów. A potem tylko ten spacerniak ogrodzony siatką i ten papieros w zmarzniętej dłoni i ta historia, co ją ci dzisiaj sprzedaję. Takich jest wielu. Każdy z nich miał swoją historię, miał swój pokręcony powód. Lepszy czy gorszy, jakiś tam miał.
I tylko tobie się wydaje, jak tu siedzisz przede mną, pachnąca i elegancka, że nigdy nie umiałabyś uderzyć tak, żeby zabić ?

czwartek, 7 października 2010

Łowca głów

- O której masz dziś to spotkanie ?
- Nie wiem, bo nie potwierdzili. Tak naprawdę nie chciałabym się już nikim spotykać. Powinnam chyba pracować w kostnicy.
- Obawiam się, że tam spotykałabyś wielu.
- Ale przynajmniej nie musiałabym z nimi tyle gadać. I nie byłoby tylu malkontentów.

środa, 6 października 2010

kwestia wieku

`W życiu trzeba być trochę egoistą. Ty tego zupełnie nie potrafisz, ale to jednocześnie czyni cię dobrym człowiekiem`
Ot tyle z rozmów z synem. I ja się pytam : kto tu jest starszy ?

niedziela, 3 października 2010

Okno z widokiem

Okna w moim salonie i kuchni wychodzą na korony drzew. Mam je na wyciągnięcie dłoni, mogę z balkonu zerwać kilka żołędzi lub kolorowe liście. Czasem wśród konarów buszuje sójka albo wróble. Nocą czarne gałęzie oświetlone światłami latarni falują w kwadracie okna jak dobre duchy. Kiedy kupowałam to mieszkanie, była tu tylko dziura w ziemi, a ja wodząc palcem po makiecie w biurze dewelopera wyobrażałam sobie rozkład moich pokoi, stawiałam w nich meble, siadałam przy stole, chwytałam za klamki nieistniejących drzwi. Nie wiedziałam jeszcze, że kiedy rok później pierwszy raz wejdę do mieszkania za oknem zobaczę piękny obraz jesienniejących drzew w trzech ogromnych przeszkleniach salonu i kuchni. Niespodzianka warta każdych pieniędzy i zbyt wolno topniejącego kredytu. Na co dzień mam za oknem cyfrową ramkę własnych zdjęć wyobraźni, ciągle nowych, innych, zmieniających się z pogodą, porą dnia i roku. Dobrze, że nie mam tu iglastych, tych nudnych, nieruchomych, bez seksu i tajemnicy, ciągle tych samych, obojętnych na pory roku. Liściaste są zmienne, ciekawe, jak ludzie, których po pierwszym poznaniu chcemy jeszcze.
Bo przecież. Bo przecież na pierwszy rzut oka nie zawsze wierzymy że człowiek, który siedzi przed tobą jest jak kalejdoskop. Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam tę zabawkę. Patrzysz w czarną dziurę papierowej tuby, mały ruch ręką - i w okrągłym wizjerze pojawia się coś nowego. I nigdy nie pojawia się to samo. Mogłam godzinami potrząsać zabawką i jak bóg stwarzać co rusz nowe światy. Teraz jest jeszcze ciekawiej. Poznajemy kogoś i głowie budujemy sobie makietę, w oczach mamy mapę jego ciała. A potem ? A potem pora dnia, nastrój , kilka słów, dłuższa rozmowa, zasłuchanie i nagle to powolne otwieranie maluje obraz. Codziennie inny. Niepowtarzalny. Fascynujący. Złożony ze znaczeń i wspomnień, z wydarzeń życia, do których, jeśli mamy trochę szczęścia i cierpliwości - w końcu udaje nam się zdobyć klucz. A co z nudnymi ? Ciągle chce mi się wierzyć że takich nie ma. Są tylko niewysłuchani, nieodkryci, niezobaczeni w świetle dnia. Bycie z liściastymi to jak podróż w nieznane. Z iglastymi - jakby jeść popiół widelcem.

środa, 29 września 2010

Tatuaż

Poznali się przypadkowo. Ona była piękna i samodzielna. On spadł do niej z nieba. Ona była zagubiona, on jednak zajęty. Kiedy mogli wreszcie sobie spojrzeć sobie w oczy popatrzyli bardzo głęboko. Dziś czas dzielą na czworo, a ten tyka nieubłaganie i z każdą wskazówką oddala ich od siebie. Jej został na sercu tatuaż, jemu amulet z kilku esemesów.
Trzymam jej dłoń drżącą od łez i kciuki.

(...) Wytnij we mnie amulet
pierwszego słowa tak
żeby przez moją skórę
przefrunąć mógł jak ptak

ziemi słońca i chmury
czasu nocy i dnia
wytnij we mnie amulet
twego oddechu ślad
Adam Nowak

poniedziałek, 27 września 2010

Miasto, masa, maszyna

To miasto wymaga cierpliwości. Samochody parkują wszędzie, stoją na każdym rondzie, zaułku, krawężniku, skrzyżowaniu, ulicy, śmietniku. Kierowcy, bez pardonu i z chamstwem myślą tylko o tym jak zdążyć, wyminąć, zajechać, otrąbić, wcisnąć się, wepchnąć, wyprzedzić. Zabić. Wyjeżdżam z Tarasów i przy bramce wspominam zdarzenie sprzed kilkunastu miesięcy. Stałam wtedy za jakimś autem w kolejce do zapłaty i zaaferowana rozmową z K. nie zauważyłam, jak obok zwalnia się miejsce do innej bramki. Chwila zawahania trwała kilkanaście sekund. O dziesięć za długo. Drogę zajechał mi lśniący jeep cherokee, a jego spasiony właściciel z zimnym łokciem za odkręconą szybą siniał z wściekłości : "Ty kurwo jebana, ze wsi przyjechałaś ?!" zawył i odjechał z piskiem opon, odnosząc się zapewne nie tylko do mojego chwilowego gapiostwa ale bystro skomentował trójmiejską rejestrację. Zostałam oniemiała. Bohaterów ?! Prądem ? Mój dziadek jako lekarz naczelny Warszawy przeprowadzał żydowskie dzieci na aryjską stronę, walczył w Powstaniu i z niego poszedł do oflagu, babcia miała kamienice na Focha. Mieszkaliśmy tu od dziesięcioleci a ja zostałam prowincjonalną kurwą jebaną dla właściciela wielkiego wozu gdzieś z Wołomina czy Marek.
To miasto wymaga cierpliwości i pokory. Wobec ogromnej, blisko dwumilionowej maszyny ludzkich istnień, z których każda chce przejechać, zaparkować, kupić, zjeść, wypić, popieprzyć, zdążyć. Zabić.
Nie wiadomo dokładnie ilu ludzi mieszka w Warszawie. Zameldowanych jest ok 1.5 miliona. Co z niepoliczalnymi ? Z tymi, którzy okupują skwery, parki, place i dworce ? Jak długi byłby rejestr nielegalnych imigrantów z Turcji, Gruzji, Wietnamu, Kamerunu, Nigerii ? Co z rzeszami Wietnamczyków, pracującymi gdzie się da, jak się da, za co się da, serwującymi dania na każdym prawie rogu, wypędzonymi ze stadionu nad którym niedługo załopocze biało - czerwona flaga ? Tymi, którzy dla opieki nad swoim licznym potomstwem ściągają tu z ryżowych pól babcie , które nie znają polskiego i nie opuszczają ciasnych, stołecznych mieszkań ?
Siedzę w `Planie B` na Placu Zbawiciela, piszę i patrzę w okno. Wszędzie wokół ludzie. Ja wśród nich osobna, nieznana i tylko dzwonek telefonu co rusz woła mnie z powrotem do mojego mniejszego świata. Za oknem miasto szybkie i obce. Miasto nie moje. Ta maszyna wciąga, uwodzi, urzeka, karmi, może niszczy. Jestem tu jak prowincjonalna gąska,kurwa jebana za kierownicą hondy na trójmiejskich rejestracjach. W bagażniku walizka, w walizce wszystko czego potrzebuję na tych kilka dni wyrwanych codzienności : kosmetyczka, sweter, dwie sukienki, zmiana bielizny. Na siedzeniu laptop, notes, książka. W nich słowa. Dla nich tu przyjeżdżam i z nimi z ulgą wracam.

sobota, 25 września 2010

nad Warszawą

Stoję na moście Śląsko -Dąbrowskim w sznurze aut spieszących gdzieś w sobotni wieczór. Miasto tonie w korkach, chociaz pora wydaje się być spokojna.
Wrześniowe powietrze pachnie słońcem i dojrzałymi gruszkami. Jestem w drodze. Znów w drodze, inaczej niż wczoraj, gdy jechałam tu bocznymi, jesienniejącymi duktami przez Świecie, Golub - Dobrzyń, Rypin, Sierpc. Dziś w drodze tylko do miejsca, które na kilka dni w miesiącu staje mi się domem. Domem innym, bo osobnym, wolnym od wszystkiego co zostawiam w moim życiu, a jednak domem. Lubię te chwile ciszy z samą sobą. Cóż, że w zgiełku miasta, w szumie rozmów, w Szkole.
Na moście zachodzi słońce i oświetla sylwetę Starówki, kościołów, wież, wieżyczek, a na jednej z nich, na górnym tarasie widzę parę. Tańczą. Przytuleni, nad miastem, na tle wieczornego nieba, wyglądają z daleka jak wycinanki z chińskiego teatru cieni. W radiu Terence Trent D`Arby `Signs a name across his heart`, jakby śpiewał dla nich, niesłyszących, niewidzących, zawieszonych wysoko nad rzeką samochodów, nad rzeką Wisłą, nade mną, podglądającą magiczną chwilę zanim odjadę z kolejną zmianą świateł. Ich czarne sylwetki kołyszą się na tle wieczoru w rytm muzyki, którą słyszę, zjawiskowe i nierzeczywiste , a na mnie już ktoś trąbi, więc naciskam sprzęgło i ruszam. I tylko pod powiekami zostawiam na dobre obraz przytulonej pary tańczącej nad Warszawą.

czwartek, 23 września 2010

Nikogo proszę nie winić

Pytają się co zrobić niemożliwego, aby robić to tak długo, aż stanie się naprawdę niemożliwe.

czwartek, 16 września 2010

Pukanie w kamień

Znalazłam tę kobietę  w przydrożnym barze przy powiatowej szosie. Hucznie nazywany zajazdem - niewielka budka z czystą toaletą, stoliki i krzesła, papierowe menu nad stylizowanym barem zaprasza na frytki, hamburgera, rollo i kurczaka z rożna.
Na zewnątrz kilka stołów skleconych z demobilu, nad głowami siedzących siatka maskująca, pod stopami gorący piasek, w powietrzu ostatnie takty lata. Dzień, w którym przyjechałam był słoneczny. Taki wrześniowy, trochę mglisty, spokojny - jak etiuda odchodzącego na kilka miesięcy ciepła.
Kobieta, której szukałam pali grube papierosy nieznanej marki , pije cienką kawę i płacze. Nad popielniczką pełną niedopałków unoszą się wspomnienia. Na spotkanie ona przygotowała listy i pocztówki schludnie zapakowane w foliową torebkę, pisane okrągłym pismem i kilka zdjęć przepięknej dziewczyny o długich nogach i pełnych ustach. Ta ze zdjęć od czterech lat leży nieruchomo i nie potrafi sama przełykać. Tej listy dziś czytam - listy niewyraźne, ze znaczkiem i stemplem, z zawijasami i dziecinnymi kwiatuszkami na marginesach. To jej marzeniem były pełne piersi wypychające obcisłe bluzki. Szykowała sobie te piersi na każde wyjście. Dziesięć lat temu modne były sukienki z wypchanymi ramionami. Z tą, która pali i płacze odcinały wszystkie poduszki od bluzek, żakietów, sukienek. Ile razy nam te poduszki wypadły, mówię pani, jak ona się przejmowała, na każde wyjście, potem one wypadały jej na parkiecie i świeciły na biało w ultrafiolecie !
Dziś te małe piersi ledwo odznaczają się pod piżamą w kwiatki. Piżama jest świeża - zmienia ją codziennie ojciec.
Kobieta płacze i tuli moje ręce. Ona była moja siostrą duchową, napisała mi to, o tu, tu, pani patrzy .. Ja nikogo już nigdy takiego nie spotkałam, nie spotkam.. ale ja nie mogę tam bywać , nie przyjeżdżam, nie oglądam, bo nie mogę, nie umiem, nie potrafię, czy pani, czy pani mnie rozumie ?! mówi żarliwie i zagląda mi w oczy szukając rozgrzeszenia, do którego nikt nie dał mi legatu.
Nie jestem sędzią sprawiedliwym. Nie wiem, czy nie możesz tam bywać. Nie wiem, czy ona na ciebie czeka. Nie wiem, czy cię usłyszy. Nie wiem, czy to coś zmieni. Jestem tylko uchem i czasami tego ucha słowem. I tylko w zajeździe przy jakiejś powiatowej, nad popielniczką pełną niedopałków, pod siatką maskującą wrześniowe słońce słucham cię i myślę.
Może te listy, kwiatki, zawijaski na marginesach, poduszki w staniku i wspomnienia wyszeptane do ucha obudzą kiedyś twoją siostrę duchową , co śpi jak kamień ?
Siostrą, bez której możesz żyć, ale ona już nie potrafi.

środa, 15 września 2010

Wrzenie


Wtorkowy wieczór na tyłach Nowego Światu , przy Gałczyńskiego - otwarcie Wrzenia Świata, książka i kawa z reportażem.
Przebiegam drogę stąd - tam , kilka nużących godzin na wyprzedzaniu, hamowaniu, przyśpieszaniu w najlepszym towarzystwie siedzącej obok. Na miejscu jestem przed czasem, mam chwilę na odpoczynek, na ogarnięcie myśli i twarzy zmęczonej makijażem, chłodem na policzkach, kawą na stacji . Ląduję w starej kamienicy na Saskiej Kępie w dwupokojowym mieszkaniu , ciemnym, przytulnym, po wysoki sufit zapchanym książkami i pamiątkami z podroży. Wychodzę przed dom na papierosa, sama w milionowym mieście , wokół samochody spieszące w popołudniowych korkach, ludzie spieszący do siebie, ja nie spiesząca nigdzie. Dobrze jest być nierozpoznawalną, niczyją, nieprzynależną. W chłodnym wrześniowym powietrzu niedopałek żarzy się spokojnie, siedzę na drzewie w ogródku i myślę o samotności.
Wieczorem bankiet. Piekne wnętrza, po sufit napakowane książkami, na szarych scianach zdjęcia z Afryki, w powietrzu szum rozmów. Można tu znaleźć wszystkie książki reporterskie jakie napisano, wziąć z półki, poczytać, odłożyć, kupić. W obu pomieszczeniach skrzynki pocztowe, szare i czerwone. Na nich nazwiska, jak w kamienicy przy schodach : Bader, Krall, Goźliński, Tochman, kilka osób ze Szkoły. Za 160,- jednorazowej opłaty na Fundację można kupic sobie na wieki skrzynkę, i w niej odbierać wiadomości, tematy na reportaż, myśli i słowa pisane maczkiem, gotowe na dotknięcie, powąchanie. Kuszące, jednak - nie kupuję. Chyba nie oczekuję żadnych wiadomości.
Na bankiet przyszło zbyt mało ludzi oczekiwanych przez zapraszających. Dlaczego ?
Czy i to środowisko naznaczone jest trucizną zazdrości ? Oby nie, może to tylko pogoda, jesienne deszcze i chłód wciskający się pod kołnierze kurtki zatrzymał ich w domu. Mnie nie zatrzymał, jednak rano juz o 7 - mej stoję w korkach na Moście Poniatowskiego, biorę kierunek na Gdańsk i wracam do siebie, do domu. Do samotności.

poniedziałek, 6 września 2010

inkubator

Czekam na nią co roku jak dziecko na prezent w nadziei, że ten, który dostanę będzie niespodzianką. Nabieram się niezmiennie na własne fantazje : kupię ciepły sweter, opatulę się jego miękkością i usiądę w październikowym słońcu, żeby pisać, czytać, patrzeć.Sweter zwykle chowam pod kurtką, pisanie i czytanie najlepiej idzie mi w łóżku pod kołdrą a patrzeć na ludzi uciekających przed tym, co leci z nieba - żal.
A jednak.
A jednak jesienią zdarzają mi się cuda. Tylko ta pora roku wydaje się mi cudowną sceną, na której każda sztuka warta jest wystawienia. Jesienią myślę o tym, co przede mną, co mi się zdarzyć może i zawsze się zdarza. Jest w jesieni zasypianie, kojenie zmysłów, które drzemią na przebudzenie za kilka miesięcy, jest w niej inkubator uczuć, dojrzałość, spełnienie. Magia.
To jesienią dwukrotnie byłam w ciąży.
Choć minęło już tyle lat ciągle pamiętam zapach liści w parkowej alejce, mój zielony sweter kupiony za wypracowane w szwedzkich szpitalach dolary, grube rajstopy najmodniejsze w latach dziewięćdziesiątych, i płaskie, tanie buty które na ozłoconej liśćmi alejce wystukiwały radośnie rytm wyniku z laboratorium : graviditas. Jesienią rosło we mnie nowe życie, i choć wczesnym latem opuszczało mnie i szło własną drogą, nigdy nie zapomniałam zapachu liści, koloru światła i zimnego wiatru, który chłodził moje rozpalone szczęściem policzki jak czuły okład.
Będzie ciemno, zimno, deszczowo, ohydnie. Będzie.
Będzie depresyjnie, nieprzytulnie, nago, bez perspektyw. Będzie.
Przyjdzie długo czekać na słońce, jasność, ciepło, wieczory przy winie i bikini na plaży. Przyjdzie.
Dzień zacznie się o 8mej, żeby skończyć się o 15tej. Bez wątpienia.
A jednak czekam na nią. Na jesień.

sobota, 4 września 2010

Teresa

Przyjaźniłam się kiedyś z kobietą.
Była starszą ode mnie o jakieś 30 lat przyjaciółką mojej matki. Kiedy mama umierała, poprosiła ją o opiekę nad swoim mężem, moim ojcem. Ojciec kochał matkę kanonicznie i bez zastrzeżeń, od dnia w którym pierwszy raz zobaczył ją jako młodziutką studentkę na swoim wykładzie z chirurgii dziecięcej. Ten dzień zmienił jego życie i dał życie trzem innym istnieniom ( w tym piszącej te słowa), dość na tym, że ojciec czcił matkę na kolanach.
Przy śniadaniu, obiedzie,kolacji, na nartach, na wakacjach w Bułgarii, wczasach nad jeziorem, na sympozjum chirurgicznym w Budapeszcie, nad rozklekotaną maszyną na której pisała swój doktorat, na sali operacyjnej, na nocnym dyżurze. W komunistycznej szarości, przy podpisywaniu porozumień sierpniowych i jeden rok w wolnej Polsce wielbił powietrze którym oddychała i zamieniał w litanię słowa, które wypowiadała.
Mama umarła w 1990, a on pozostał - z pustym ołtarzem, przy którym od trzydziestu trzech lat co dzień wznosił do niej swoje wysłuchane modlitwy.
Teresa była piękną kobietą, o dojrzałej figurze, kształtnych piersiach i miodowo-złotych włosach, które nosiła upięte jak Bardotka w ciężki kok. Życie nie obeszło się z nią dobrze, bo życie parszywie obchodzi się z ludźmi dobrymi - na dobrych czeka zapłata w niebie.
Jej ślubny mąż, cale życie pływający pod obcymi banderami, zawijający do jej portu rzadko i niechętnie, odpłynął wreszcie z jej najbliższą przyjaciółką, pozostawiając Teresie biedę, dwójkę synów, wnuka i umierającą teściową. Czasy były siermiężne, socjalistyczna Polska trzymała się dobrze i Teresa codziennie wspinała się po schodach sopockiej kamienicy do komunalnego mieszkania w którym leżała chora matka tego, co miał Teresy nie opuścić aż do śmierci, a wytrzymał tylko kilka kontraktów. Poza małżeńskim. Teściowa nienawidziła synowej, co złotymi włosami jak syrena ukradła jej syna - marynarza i miała zwyczaj pukania nocą do drzwi ich sypialni, gdy ten wreszcie lądował w ciepłym porcie małżeństwa.
Była jednak Teresa dobrym człowiekiem i wspomnienie codziennych upokorzeń od starej kobiety, co kochała swojego małego marynarza było w niej słabsze od sakramentalnej przysięgi. Opiekowała się sparaliżowaną matką wiarołomnego męża do jej śmierci, nie czekając na prośbę o wybaczenie.
Pracowała tu i tam, gdzie się dało, gdzie płacili `filówki` - pół pensji dziś, pół na koniec miesiąca. szkolna wyprawka chłopców nie była tania, nawet kiedy obejmowała tylko nylonowe mundurki z białym kołnierzem i kilka zeszytów w linię. O studiach i bankructwach obu nie wspominając. Kontystka w biurze, magazynierka w SPOŁEM , sekretarka, asystentka, sprzątaczka, salowa - była Teresa cudownym człowiekiem, który nie pyta za ile, człowiekiem, których dziś już mało.
Zaopiekuj się Jurkiem, powiedziała Marta, umierając, i Teresa spełniła prośbę przyjaciółki. On przyjął tę przyjaźń najlepiej jak potrafił. Ten wyznawca jednej religii, dał się porwać Teresie w codzienność, oderwać od grobu i zaprowadzić na dansing dla seniorów w sopockim Grandzie. Razem chodzili na cmentarz podlewać więdnące w upale kwiaty, oglądali czarno - białe zdjęcia w pożółkłych albumach, razem wertowali nieczytane już dysertacje naukowe Marty, która była naukowcem i muzą Jurka. Wyjeżdżali nad otwarte morze, gdzie Jurek zawsze zabierał ciepłe drożdżówki z cukierni na rogu ulicy a Teresa kostium kąpielowy, ręczniki i kawę w plastikowym termosie, pamiętającym czasy Funduszu Wczasów Pracowniczych i mojego dzieciństwa.
Twój ojciec ma piękne ręce, mawiała do mnie, patrząc na niego zalotnie, a on pewnego dnia tymi pięknymi rękami chirurga wybadał w jej brzuchu dużego guza.
Nie skarżyła się. Rankiem wchodziła do łazienki i nie zapalała światła, zanim nie owinęła głowy kolorową chustą. Chemia zabrała wszystkie z jej złotych włosów, które przez kilkadziesiąt lat owijała wokół głowy jak Bardotka.
Pewnego dnia, wczesną wiosną zadzwoniła do mnie ze szpitala. Nie było mnie, tylko na stole została kartka napisana przez uczynnych kolegów z pracy : przyjedź, czekam, T.
Nie przyjechałam, ona nie czekała. Odeszła tej samej nocy, a ja do dziś myślę : dlaczego nie wiedziałam, że ten telefon jest ostatni ?

czwartek, 2 września 2010

Czułośc rzeczy ostatnich

Co by było gdybyśmy wiedzieli, że pewne zdarzenia są ostatnie ? Że już nigdy, nic więcej, ten jeden raz i koniec, nie ma mowy, finalna odliczanka ?
Przedwojenny szlagier rozsławiony przez Mieczysława Fogga "To ostatnia niedziela" był w tej kwestii trochę fałszywy, bo narrator wiedział, że spotkanie jest ostatnim, niedziela niepowtarzalna, miłość skończona. Była to piosenka przy której kobiety popełniały samobójstwo. Przed wojną, oczywiście, bo gdy ta nadeszła i minęła - nikt nie potrzebował juz literackiego wsparcia do wyżej wymienionych czynów. Wtedy do samobójstwa wystarczała tylko rzeczywistość. Urocze to skądinąd, bo czy nadal są utwory, które mają taką siłę rażenia ?
Co by jednak było, gdyby ta ostatnia była przewidywalna, gdybyśmy umieli powiedzieć sobie - ten ostatni raz niech będzie razem innym ?
Kiedy pewnej czerwcowej niedzieli moje poukładane życie zmieniło swój bieg i zaczęło pędzić w dół, bez hamulców i ograniczenia prędkości po górskiej drodze kolejnych lat - ostatni raz trzymałam w reku telefon. To nie był mój telefon, więc napisać powinnam Telefon. Ten telefon, oczywiście, bo przecież inne trzymam do dziś. W angielskim łatwiej : the phone. The. W polskim od razu wkraczają zaimki dzierżawcze : jego, jej, ich i przyznają rzeczom właścicieli, jak przyznaje się miejsca na podium.
A więc nie mój telefon trzymałam, i nie dla mnie przeznaczona była krótka wiadomość na małym ekraniku. Nie moja wiadomość zmieniła moje życie. Oczywiście ten telefon i wcześniej rozbłyskiwał nie moimi wiadomosciami, i nie mój głos rozbrzmiewał w słuchawce, ale to jednak moje życie zmieniło się za cudzym dotknięciem. Nie do poznania zresztą.
Lubię słowo ostatni bo jest w tym jakiś fatalizm, który nie zostawia nadziei.
Bez nadziei łatwiej żyć, przynajmniej oszczędza to rozczarowań.

[ To ostatnia niedziela
dzisiaj się rozstaniemy,
dzisiaj się rozejdziemy
na wieczny czas.
To ostatnia niedziela,
więc nie żałuj jej dla mnie,
spojrzyj czule dziś na mnie
ostatni raz.]

oh, yeah.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Niezdarzenie

Kobieta, która siedzi przy stoliku na wprost wejścia jest zmęczona. Umówiła się na spotkanie, ale i ono jest meczące. Nad głowami siedzących snuje się muzyka, która składa się z ciszy.
Nad filiżanką herbaty kobieta wypowiada okrągłe zdania, które nic nie znaczą, do człowieka, którego twarz jest niewyraźna. Kobieta nie słucha jego słów, potakuje tylko patrząc przed siebie niewidzącymi oczami. Przy sąsiednim stoliku ktoś opowiada dowcip, ktoś śmieje się głośno, z baru spada łyżeczka, po deskach podłogi toczy się rzucona nieuważną ręką brudna dwuzłotówka.
Znad dymu, co unosi sie w powietrzu szarym całunem jesieni kobieta widzi w drzwiach twarz mężczyzny. Mężczyzna nie spodziewał się jej tutaj, dzisiaj, przy tym stoliku, w ciszy tej muzyki. Na ułamek sekundy jego twarz nieruchomieje, a potem rozjaśnia się uśmiechem. W tym uśmiechu krótkim jak drgnienie powiek jest tęsknota i spełnienie.
Są w nim spotkania, których nie było, na dworcach, na które nie przyjechał pociąg, a oni nie minęli się bez słów z walizkami, w których nic nie niosą. Jest w nim lato, które dogorywa nad pełnym kałuż chodnikiem, jesień, która nie zazłoci się drzewami. I zima , która śniegiem nie zakryje drzew, z których liście nie opadną. Nie ma w nim wiosny, co nie zakwitła kwiatami, bo wiosną nie było tej kobiety, ani stolika, ani baru, ani dwuzłotówki co toczy się po deskach podłogi jak brudny promień. Ani krótkiego jak drgnienie powiek uśmiechu.
Jutro ona wyjeżdża, i gdy on stanie znów w tych drzwiach nie zobaczy nikogo przy stoliku na wprost wejścia. Ona wsiądzie do pociągu, na półkę położy walizkę, w której nic nie niesie, i jej pociąg nie odjedzie z peronu, którego nie ma.
On o tym nie wie, więc mija ją szybko, bez słowa.
Uśmiecha się i odchodzi a kobieta odwraca głowę do swojego towarzysza, którego twarz jest niewyraźna, i którego słów nie rozumie.
Przyszła jesień.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Niebieskość


Codziennie rano budzik dzwoni o 6.10.
Godzinę później odbiera ode mnie karnet pani podobna do jeża. Ma krótkie, siwe włosy, ostrzyżone w jedyny słuszny dla jeża sposób, ciemne okragłe oczka, i nawet jej nos wydaje się błyszczeć na końcu. Jest drobna , ruchliwa, szczupła, w wieku co zmierza ku ponadśredniemu. Kiedy się odwraca, by sięgnąć po numerek dla mnie zawsze oczekuję, że na plecach będzie trzymała czerwone jabłko. Codziennie liczę, że podejrzę ją w tej króciutkiej chwili, zanim odprawi swoje czary i wielki owoc na kilka sekund stanie się widzialny.
Pani Jeż jest bardzo serdeczna.
Codziennie o 7.15 wita mnie wesołym : ` bilecik czy karnecik ? ` bierze karnecik, odwraca się, ( to jabłko na pewno tam jest ) i życzy mi dobrej zabawy.
Już po chwili skaczę w niebieskość podzieloną pasami czerwono-białych bojek , rozgarniam ramionami chłodną wodę, i obrót za obrotem przepływam nad dniem, co dopiero przede mną. Zanurzam twarz, ciasne okularki pozwalają widzieć cały kafelkowy błękit i niewyraźne sylwetki ludzi wokół. Pływających, jak ja.
Pod wodą jest cicho. Głęboko odczuwam tam swoją samotność : jest bezpieczna jak łono matki, której prawie nie pamiętam.Codziennie wraz z pierwszym oddechem zanurzam się w dzień, co dopiero się zdarzy. Jeszcze go nie ma, jeszcze się nie zaczął, telefony nie rozdzwoniły się złymi wiadomościami, słodko - gorzki smak porażki jeszcze mnie nie zranił, jeszcze nie wypiłam trzeciej kawy, szóstej wody, nie wypaliłam entego - przeklętego papierosa. Jeszcze nie. Jeszcze przez te kilkadziesiąt minut pozostanę dziewicą, żeby za kilkanaście godzin usnąć staruszką.
Ciało zanurzone w wodzie traci na wadze tyle, ile wyparło. Po 40 minutach wydaje mi się, że zwierciadło wody znaczy brzeg kafli kreskę wyżej. Czy znów tyle dziś ważyły wszystkie moje niewyśnione sny ?

/ zdjęcie : http://www.zs7.gdynia.pl/basen/

dziurka od klucza

To co piszę, jest tylko w takim stopniu osobiste w jakim takowe jest wszystko, co piszemy. Nie oznacza to, że to koniecznie prawda.
Nie oznacza to również, że to nieprawda, choć nie są to fakty, dokument dnia codziennego, szpalta plotek w wieczornym wydaniu, relacja świadka zdarzeń. Od faktów jest reportaż, czy szerzej - literatura non-fiction, jednak - nawet reporter nie jest dyktafonem.
Uważam za idealną sytuację kiedy czytelnik czuje zapach, pot, smród, łzy, gorycz, żal, miłość, zawód, rozczarowanie, wstyd. Kiedy jest sponiewierany wraz z bohaterem, dzięki piszącemu właśnie.
Gdy rozmawiam z moją córką o postach w blogu, ona zwykle pyta : `o kim to` ?
Zna odpowiedź : o nikim, o życiu, a jednak nieodmiennie pyta, jakby chciała złapać mnie kiedyś na niedyskrecji.
Pisanie jest jak oglądanie świata przez dziurkę do klucza. Zaglądasz, i nieważne jak kręciłbyś głową - zobaczysz tylko wycinek tego, co po drugiej stronie. Reszta pozostaje fikcją, której dajemy życie w słowach.

środa, 25 sierpnia 2010

Ewa

W poszukiwaniu tej kobiety poruszyłam ziemię.
Najpierw dostałam imię.
Imię podał mi ojciec jej koleżanki ze szkolnej ławki. Koleżanka leży w śpiączce od czterech lat, więc telefonu nie da. To jasne.
Znalazłam szkołę, w szkole sekretarkę, po niej dyrektorkę, od niej nauczycielkę. Nauczycielka jest na emeryturze ( minęło kilkanaście lat ) i w Lublinie. Dyrektorka nie pamięta, ale pójdzie do archiwum. Do archiwum wysyła asystentkę, która spieszy się na urlop i ma dużo liczenia ( przed urlopem ).
Archiwum przechowuje nazwisko.
Nazwisko jest panieńskie. De domo. Imię ( mam nadzieję )- niezmienione.
Odwiedziłam naszą - klasę , facebooka, twittera i golden-line. Nie ma śladu po panience o tym nazwisku, zwłaszcza że minęło już tyle lat, nauczycielka na emeryturze, koleżanka leży w śpiączce, a asystentka na urlop..
Panieńskie nazwisko widnieje w pożółkłej książce telefonicznej małego miasta powiatowego. Książka jest realna, nie wirtualna. Prawdopodobnie ( nie widziałam jej ) ma zszarzałe, cienkie jak pergamin kartki zapisane drobnym drukiem, którego nie potrafiłabym przeczytać bez okularów. Kartki pachną kurzem, tłuszczem z babki na niedzielę, kremem Nivea i wspomnieniami. Nazwiska w tej książce są jak klepsydry na płocie cmentarza komunalnego : kombinacją liter ledwie przypominają żyjącą osobę, która i tak nie odbierze. Numery telefoniczne są nadal sześciocyfrowe, więc trzeba dodać jeszcze jedną cyfrę w zależności od dzielnicy i prefix, obowiązujący od kilku lat w TPsa.
Mój przyjaciel jedzie do małego miasta powiatowego i odwiedza starych rodziców. Oni mają książkę telefoniczną i nadal z niej korzystają ( przed wybraniem numeru z książki dodają jedną cyfrę i prefix) bo ich znajomi bywają w domu w godzinach przedpołudniowych i odbierają telefon. Przyjaciel przepisuje dla mnie szesnaście sześciocyfrowych numerów zarejestrowanych w pożółkłej książce o cienkich kartkach na nazwisko, którego nie podał mi ojciec, którego córka leży w śpiączce od.. Numery dyktuje mi przez telefon ( komórkowy ). Zapisuję je w czarnym notesie.
Dzwonię.
Z szesnastu numerów pięć nie odpowiada, siedem jest abonentem czasowo nie dostępnym, a cztery nie zna kobiety o imieniu Ewa.
Stukam palcem po klawiaturze telefonu czekając na tych, którzy w końcu odbiorą.
Czekam na głos po drugiej stronie linii, który powie : `Ewa ? Tak, znam Ewę. ` Ja muszę z Ewą porozmawiać.
Podróż reportera jest podrożą w nieznane.

czekając na przejaśnienie


Czasem chce mi się płakać. A może robię to zbyt rzadko ?

piątek, 13 sierpnia 2010

Stolik

Ten mężczyzna o ciemnych oczach patrzył na nią codziennie.
To nie było codziennie, ale kiedy tego nie robił, dni mijały mu tak, jakby w ogóle się nie zdarzyły. Więc gdy czasem ona swoją obecnością wypełniała stolik i powietrze nad nim - on zawsze na nią patrzył.
Od rana czekał, aż się pojawi. Niecierpliwie zerkał znad codziennej gazety, znad filiżanki, popielniczki, szklanki. Czekał na moment, gdy w drzwiach kawiarni stanie drobna postać z laptopem i torbą.
Nie była zgrabna. Niewysoka, raczej szczupła. Miała duże piersi i wąskie ramiona, okrągłą pupę, mocne nogi, małe stopy na zwykle wysokich obcasach, ruchliwe dłonie o równo obciętych paznokciach, wystający podbródek. Nigdy nie widział jej oczu. Mijała go szybko, z opuszczoną głową, często nosiła ciemne okulary , co zasłaniały jej twarz i czyniły podobną do muchy. Gdy siedziała, wydawała mu się bardzo ładna.
Siadała przy stoliku w ogródku, tym w rogu, którego chybotliwy blat wylewał na spodek przyniesiona przez kelnerkę kawę. Nie słodziła. Mieszała gorący płyn z roztargnieniem, piana mleka spływała po brzegu filiżanki, po dziecięcemu oblizywała łyżeczkę i zaczynała czytać.
Była smutna. Nie, nie była smutna tym smutkiem kobiet, których czoła przecina głęboka zmarszczka samotności, ani tym ciężarem wspomnień, co garbi im ramiona jak brzemię. Nie potrafił powiedzieć, o co chodzi z tym smutkiem, ale gdyby ktoś zagadnął go o kobietę w rogu ogródka, odrzekłby : ta smutna ?
A przecież się uśmiechała. Uśmiechała się, zamawiała kawę, wyjmowała książkę, gazetę, laptopa, z uśmiechem zagadywała kelnerkę. Uśmiechała się ładnie, on to widział.
Wyraźnie to widział, bo czekał na jej uśmiech cały poranek, i jeszcze wczoraj, i w zeszłym tygodniu. I od początku lata. Jej drobna twarz marszczyła się wtedy w zabawnym grymasie, oczy okalała siateczka zmarszczek, a nos podnosił się jej do góry jak u kota.
A jednak była smutna. On jakoś to wiedział, czytał z nerwowego staccato szczupłych palców po klawiaturze, przeczuwał z ruchu dłoni co od niechcenia przewracała kartki, z zamyślenia.
Codziennie ( ale to nie było codziennie ) przynosiła do kawiarni paczkę papierosów i kładła na stoliku. Paliła rzadko. Tylko wtedy, gdy pisała. Wyjmowała papierosa z napoczętej paczki i prosiła kelnerkę o ogień. Nigdy nie miała zapalniczki, ani zapałek, jakby to pudełko fajek było tylko atrapą, fetyszem, niemym towarzystwem do porannej kawy.
On myślał czasem, że jej ten ogień poda. Wstawał wtedy, unosił się nad nią, pochmurny i spięty i nie pytał o nic. Żadne ` pani pozwoli, może ja ?`, żadne `może ognia ?`. Nie zaczynał tej rozmowy, banalnej, nudnej, nieważnej, nie odprawiał tych modłów przed ołtarzem stolika. Nie. Nic. Patrzył tylko jak kelnerka przynosi pudełko zapałek, a ona zaczyna pisać.
Wyjmowała czarny notes z gumką, otwierała na chybił trafił i gryzła koniec pisaka.
Pisząca wydawała mu się jeszcze bardziej oddalona od tego co wokół, od kawiarni, ulicy za oknem, samochodów za płotkiem. I od niego, który patrzył na nią codziennie ciemnymi oczami.
Widział, że pisząc staje się mniej smutna, jakby zapraszała do tego rozchwianego stolika swoje duchy, które na co dzień trzymała na krótkiej smyczy. Wylewała wtedy kawę, z roztargnieniem wycierała brunatny ślad na blacie zmiętą serwetką, zamyślała się na długie chwile, by zaraz wrócić do słów, które czekały ja na końcu czarnego cienkopisu. Pisała i przerywała, unosiła głowę i zastygała tak na kilka chwil, w skupieniu. Patrzyła daleko, nieobecna, nad głowami przechodniów, nad jego głową, nad dymem z papierosa co unosił się nad stolikiem jak szary cudzysłów.
Wreszcie jej dłoń biegła coraz szybciej, kawa krzepła w filiżance, popiół spadał na blat, a kartki notesu zapełniały się czarnymi znakami. Już nie przerywała, nie myślała, nie wahała się, nie zastygała, nie milkła.
A wtedy on życzył jej, żeby to zaczęte zdanie zawsze było w połowie. Żeby zabrakło jej początku , rozwinięcia, puenty, tempa. Żeby nie wymyśliła tytułu. Żeby zmieniła motyw, treść, formę, bohatera. Żeby jej się nie chciało, znudziło, obrzydło.
Chciał, żeby pisała, bo wtedy była mniej smutna, ale wiedział, że kiedy skończy, zamknie notes, poprawi spódnicę, uśmiechnie się, zapłaci i wyjdzie.
Minie go szybkim, pewnym krokiem, już wpół zdania do innego świata, już nie smutna wcale, nie wesoła także, ale odmieniona, lekka, gotowa. Dorosła.
Minie go i wyjdzie, nie patrząc, nie odwracając się, nie widząc, jakby całą swoją nieśmiałość zostawiła przy stoliku w ogródku. Tym w rogu, którego chybotliwy blat dopiero jutro rozleje jej pierwszą kawę.
A może jutro będzie za tydzień.

Gdynia, 13.08.2010

sierpień

Poranki są chłodne. Stopniowo, w stronę wieczora dzień się rozkręca, a z nim kreska upału wędruje po termometrze . Jednak poranki zwiastują już jesień. Żółte liście powoli zbierają się w kupki w załamaniach krawężników. Przed moim balkonem, na wyciągnięcie dłoni dojrzewają żołędzie.
Budzę się wcześnie i myślę o nowym dniu.
W studni podwórza już od szóstej dudnią głosy ochroniarzy. Starsi panowie, co dożywają swoich emerytur na spokojnej posadzie, giermkowie nielicznych mieszkańców, rycerze dostatnich fortec, strzeżonych osiedli jak moje, osiedli, jakich wiele. Nie muszę ruszać się się z łóżka, żeby słyszeć ich rozgadanych, rozplotkowanych, wesołych - wprost pod oknem mojej sypialni, trzy piętra niżej, na nowej ławce, wśród starannie wypielęgnowanych krzewów, przy równiutko przyciętym trawniku.
Dzień dobry, woła sprzątaczka o 6.46.. dzień dobry odkrzykują dziarsko. Idę na urlop, a pan ..? Takiej to dobrze, a gdzie ? w góry ? nieee, do rodziny na wieś, odpocząć trochę, z wnukami posiedzieć.. Jakie wnuki, pani - wnuki ?! co też pani ! A pan co, młodzieniaszek..!?
I rusza ten wesoły flirt, ta podwórkowo - ławkowa ballada, ta codzienna polka osiedlowego halabardnika z klatkową damą dworu. Budzę się wcześnie, słucham ich śmiechu, głaszczę zaspane koty i czekam, co przyniesie mi dzień.
Idzie jesień. Niepostrzeżenie zamienia upał dnia w chłodne poranki i wieczory. Suche liście brzóz zbierają się na stopniach schodów jak spłoszone kurczaki, słońce wstaje nad rozpalonym miastem, żeby dać nam jeszcze trochę siebie, zanim przez następne miesiące na krótko wyłoni się zza zimnej kreski horyzontu nad szarym morzem.
Jesienią myślę o śniegu, który płaszczem stłumi głosy pod moim oknem o poranku. Nikt już nie usiądzie na lodowej ławce, wśród zmrożonych krzewów, przy srebrzystym jeziorze trawnika.
Idzie jesień. Niedostrzegalnie, nieodwołalnie, na pewno.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Pacta sunt servanda

"Asertywność to bezpośrednie, uczciwe i stanowcze wyrażanie wobec innej osoby swoich uczuć , postaw lub pragnień w sposób respektujący uczucia, postawy, opinie, prawa i pragnienia tej drugiej osoby. Zachowanie asertywne oznacza korzystanie z osobistych praw bez naruszenia praw innych osób. Od agresywnego różni się tym, że nie narusza praw innych osób. Od uległego - tym, że zakłada działanie zgodnie z własnym interesem oraz stanowcza obronę siebie i swoich praw bez nieuzasadnionego niepokoju".

Wraz z zaproszeniem na wrześniowe warsztaty asertywności, bonus wakacyjny od SzkołyR - przyszła powyższa definicja.



Coraz częściej zdarza mi się pracować przy braku poszanowania moich uczuć, postaw, opinii i umiejętności. Coraz częściej wypracowany z trudem rzekomy parytet, szacunek i zaufanie okazują się tylko poprawnie polityczną, zafałszowaną postawą tych, co deklarują równość w płacy , braterstwo w pracy i wolność w piątek po południu.

Czy gdybym nie miała macicy, piersi, jajników i peemesa traktowano by mnie inaczej ? Zapewne tak. Nic odkrywczego w waleniu głową o szklany sufit, nic nowego pod słońcem w udowadnianiu, że potrafię. Jestem baba. Wredna baba.

`Czy pan się nudzi ? , zapytałam w środku spotkania gościa, który siedział do mnie bokiem, w postawie lekceważenia i wszystkowiedzenia. Wznosił oczy do sufitu z jarzeniowa lampą, co dyndała mu nad głową jak stryczek u szubienicy :` jeszcze godzina, jeszcze dwie i mogę iść na piwo`, kręcił młynka palcami, wzdychał, stękał, sapał, kiwał nogą i miał mnie w dupie. Gość był moim zleceniodawcą. Dłuższą ręka korporacji X., która zatrudnia nas do zrobienia projektu Z. w miejscu Y.

J a się nudziłam. Nudził mnie temat, który obrabiamy od tygodni, udowadnianie , że znam się na swojej robocie,wiem, jak wygląda projekt a nawet zajmowałam się już podobnymi przez 17, kurwa, lat mojej pracy zawodowej. Nudził mnie ten typ - nieogolony, lekko tyjący, z podpuchniętymi oczami i pożółkłymi palcami palacza. Nudził mnie i wkurwiał, ale nie przyszłam tu na randkę, bo - gdyby do takowej w ogóle doszło - szybko bym ją skończyła.

Przyszłam załatwić temat, i zarobić uczciwie swoje pieniądze.

Nie przyszłam udowadniać że jestem lepsza. Po prostu byłam.

Jeśli pan się nudzi, proszę mi powiedzieć, zmienię agendę, poprowadzę to spotkanie inaczej, może pana zainteresuje.. ? Nie wytrzymałam i zrobiłam sobie wroga.

Tylko czy on, od podpisania umowy i pierwszych naszych ustaleń - już tym wrogiem nie był ? Może był, ale i na tym polu mam pewne sukcesy. Dziś jestem o krok dalej, o oczko wyżej, o cal ( za przeproszeniem ) głębiej. Dziś nie jestem tylko kobietą - kontrahentem. Dziś jestem dla niego mściwą suką, pyskatą jędzą, koszmarną babą.

Baba ze mnie. Z macicą, piersiami, jajnikami i (raz na 4 tygodnie) z peemesem.

Baba z olejem w głowie. Uparta, walcząca, nieustępliwa. Rozgarnięta, kreatywna, empatyczna, doświadczona, samodzielna, w lot łapiąca, pracowita.

Starzejąca się, tak jak jak on, co za ulga.

Inny przypadek. Zaproszone na konkurs szykujemy ofertę, opracowujemy koncept, prezentujemy swoje umiejętności, doświadczenie, pomysł. Ona - niezastąpiona K., i ja.

Te z macicą, jajnikami ... Te uparte, walczące, nieustępliwe, kreatywne. Wygrywamy konkurs i pracujemy . Pracujemy, wymyślamy, projektujemy, prezentujemy, wychodzimy ze skóry i po kilku miesiącach pracy już mamy na polu wzajemnego porozumienia pewne sukcesy - jutro idziemy do sądu.

"Pacta sunt servanda" - umów się dotrzymuje, niezależnie od peemesu.

Asertywność.





sobota, 7 sierpnia 2010

cd : ULEWA

ULEWA
Wieś była nieduża. Przysiółek właściwie. Kilka mizernych chałup przy rozchwianych płotach, pęki dzikiego bzu wzdłuż piaszczystej drogi, mała kapliczka z maryjną figurą, jeden krzyż.
Żółte światło samotnej lampy przy drodze wydobywało z ciemności sztuczne kwiaty za pękniętą szybka kapliczki, wypłowiałe niebieskie wstążki po majowych nabożeństwach i smutną twarz Maryi z gipsową łzą. Lampę postawił urząd gminy kilka lat temu. Zanim stanęła nic nie rozjaśniało spokoju, który każdej nocy spływał z ciemnością na głowy mieszkańców - ciemne, tłuste, nabite łupieżem, przytulone do poduszek, na których śnili swoje piwne sny.
Zaspane psy przy budach dały świadectwo czujności zachrypniętym skowytem kiedy wjechał w wąską drogę prowadzącą do domu. Gdy przyjechał tu pierwszy raz, przed laty, w poprzednim życiu, wydawało mu się, że to miejsce będzie jego ostatnim na ziemi. Takim, do którego uciekasz, kiedy nikt już na ciebie nie czeka i niczego nie chce. Miejscem, w którym nie ma jutra a wczoraj dawno się zdarzyło.
Ciężki upał ostatnich dni wisiał wciąż na drzewach. Duszny, dręczący, mimo późnej pory nieustępliwy jak warta halabardników która broni wejścia do lżejszego świata. Był zmęczony tym upałem, i drogą, która wciąż szumiała mu w uszach mlaskaniem kół po miękkim asfalcie. I był zmęczony sobą.
Powietrze pełne było duchów. Nie bał się ich, znał je wszystkie, z nimi siadywał tu na progu, przez wszystkie te minione lata, kiedy przyjeżdżał do domu uciekając przed żyjącymi. Dziś nie bał się już niczego, i nigdzie nie musiał uciekać, bo co mogą zrobić duchy i ludzie człowiekowi, który idzie przed siebie, nie pytając i nie prosząc o nic ?
Otworzył dom, kopnął kalosze zostawione na progu kiedy ostatni raz zamykał.
Kiedy to było ? Wyjeżdżał wtedy w pospiechu, była chyba wczesna wiosna. Na polach roztopy, wszędzie pełno błota, gdy zamykał obejście i sprawdzał wszystkie niepotrzebne kłódki na stodole i w drewutni, zimno wciskało się bokiem pod wypłowiałą kamizelkę jak nieproszony gość. Wyjeżdżał w pospiechu, bo myślał że tam czeka na niego kobieta... jak jej było ? Kobieta, której oczy były jak zimne jeziora, które wzburzyły się, kiedy odeszła. Miał z nią spędzić resztę swojego czasu, a nie zdążył nawet doczekać pierwszej miesiączki.
Pchnął drzwi i wypuścił drzemiące ćmy.
Powietrze w sionce pachniało stęchlizną, niewietrzoną pościelą i wspomnieniami.
Nie chciało mu się wchodzić. Usiadł na progu ćmiąc ostatniego papierosa z pomiętej paczki.
Kurwa, dlaczego nie kupiłem fajek, jutro rano pojadę do wsi... Jutro ? Jutro położę się na progu i przestanę marzyć.
A więc tak wygląda starość ? pomyślał. A może to tylko wiek średni ? Tak wygląda ten, którym straszą wysokonakładowe magazyny o kolorowych okładkach. Kiedy nie możesz już znieść wszystkich tych filmów po północy oglądanych w półśnie, nudnych jak prowincjonalne newsy, tych centrów handlowych pełnych długonogich dziewcząt o bujnych piersiach, dla których jesteś niewidzialny. Kiedy pochowałeś tych na których ci zależało, a pozostali nie mają już do ciebie telefonu. Wiek średni, wiek klęski, gdy cały swój czas dany ci na potrzymanie, na małą chwilę, co kiedyś wydawała ci się nieśmiertelnością przeznaczyłeś na niszczenie wszystkiego, co mogłeś pokochać.
Duchy w powietrzu poruszyły się cichutko. Czuł ich obecność, tak jak smród swojego przepoconego ciała, jak pasek który uwierał, jak zepsuty ząb, kiedy dotykał językiem znanego miejsca w oczekiwaniu na ból. Znał je wszystkie, po imieniu. Zwały się : Niewierność, Obojętność, Okrucieństwo, Zaniedbanie, Pycha, Smutek, Zapomnienie, Samotność.
Pierwsze krople spadły na niedopałek u jego stóp. Zdjął buty i rzucił je daleko, w trawę. Spadły z głuchym łoskotem, nad głową szurnął spłoszony ptak.
Kolejne krople obmyły mu stopy. Deszcz rozbębnił się na dobre na dachu domu, stodoły, drewutni. Spływał po niemytych od lat szybach, po dachówce, za którą zapłacił jeszcze z nią, po drewnianym płocie,, który stawiał z dorosłym już dziś synem, po sadzonych przez nią krzewach malin, co zamieniły się w chaszcze, po piaskownicy w której szczają już tylko wioskowe koty.. Małe potoczki łączyły się w strugi, tworzyły rozlewiska, ciurkały po zasuszonej od miesięcy trawie, błyskały w świetle lampy nad wejściem, i biegły dalej, aż zamknęła się za nimi ciemność.
Zdjął spodnie, przepoconą koszulę, bokserki i nagi położył się przy studni . Woda myła mu twarz - ciemną, pustą i ostrą. Spływała do otwartych oczu patrzących w przeszłość, do zgięcia pod ramieniem, którego lubiła dotykać kobieta, co sadziła maliny i urodziła mu syna, po szczupłych nogach maratończyka, które już dziś nigdzie go nie niosły, po rękach, które kiedyś otwierały butelki najlepszego wina, ale dziś i te butelki były puste.
Leżał na środku podwórza, bezbronny, nagi i w średnim wieku, a litościwy deszcz, ten przyjaciel samotnych - płukał duchy. A duchy jego już były nieprzemakalne.
Padało, padało, padało. Lało, piździło, chlupotało w zatkanych rynnach, bulgotało przy studni, zalewało krecie nory i kocie szczyny w piaskownicy.
Wreszcie zamknął oczy, wstał i wszedł do domu. Wziął z łazienki poplamiony ręcznik, wytarł twarz - ciemną, pustą i ostrą, zamknął okno i popatrzył noc.
Ulewa, mruknął. Ulewa.
Jutro, kurwa, znów wstanie słońce.

piątek, 6 sierpnia 2010

Ulewa


Wczoraj w Spółdzielni konkurs na miniaturę literacką. Czysta kartka, długopis i 45 minut tylko ze sobą na zadany temat . "Ulewa". Nie zdążyłam z puentą, zamieszczam więc tylko to, co zaczęłam. CDN..

ULEWA
Wieś była nieduża. Przysiółek właściwie. Kilka mizernych chałup przy rozchwianych płotach, pęki dzikiego bzu wzdłuż piaszczystej drogi, mała kapliczka z maryjną figurą, jeden krzyż.
Żółte światło samotnej lampy przy drodze wydobywało z ciemności sztuczne kwiaty za pękniętą szybka kapliczki, wypłowiałe niebieskie wstążki po majowych nabożeństwach i smutną twarz Maryi z gipsową łzą. Lampę postawił urząd gminy kilka lat temu. Zanim stanęła, nic nie rozjaśniało spokoju, który każdej nocy spływał z ciemnością na głowy mieszkańców, nabite łupieżem, przytulone do poduszek na których śnili swoje ciężkie, piwne sny.
Zaspane psy przy budach dały świadectwo czujności zachrypniętym skowytem kiedy wjechał w wąską drogę prowadzącą do domu. Kiedy przyjechał tu pierwszy raz , w swoim poprzednim życiu, wydawało mu się, że to miejsce będzie jego ostatnim na ziemi. Takim, do którego uciekasz, kiedy nikt już na ciebie nie czeka i niczego nie chce, miejscem w którym nie ma jutra a wczoraj dawno się zdarzyło.
Ciężki upał ostatnich dni wisiał wciąż na drzewach, duszny, dręczący, mimo późnej pory nieustępliwy jak warta halabardników która broni wejścia do lżejszego świata. Był zmęczony tym upałem, i drogą, która wciąż szumiała mu w uszach mlaskaniem kół po miękkim asfalcie. Powietrze pełne było duchów. Nie bał się ich, znał je wszystkie, z nimi siadywał tu na progu, przez wszystkie te minione lata, kiedy przyjeżdżał do domu uciekając przed żyjącymi. Dziś nie bał się już niczego, i nigdzie nie musiał uciekać, bo co mogą zrobić duchy i ludzie człowiekowi, który idzie przed siebie, nie pytając i nie prosząc o nic ?
cdn