piątek, 13 sierpnia 2010

Stolik

Ten mężczyzna o ciemnych oczach patrzył na nią codziennie.
To nie było codziennie, ale kiedy tego nie robił, dni mijały mu tak, jakby w ogóle się nie zdarzyły. Więc gdy czasem ona swoją obecnością wypełniała stolik i powietrze nad nim - on zawsze na nią patrzył.
Od rana czekał, aż się pojawi. Niecierpliwie zerkał znad codziennej gazety, znad filiżanki, popielniczki, szklanki. Czekał na moment, gdy w drzwiach kawiarni stanie drobna postać z laptopem i torbą.
Nie była zgrabna. Niewysoka, raczej szczupła. Miała duże piersi i wąskie ramiona, okrągłą pupę, mocne nogi, małe stopy na zwykle wysokich obcasach, ruchliwe dłonie o równo obciętych paznokciach, wystający podbródek. Nigdy nie widział jej oczu. Mijała go szybko, z opuszczoną głową, często nosiła ciemne okulary , co zasłaniały jej twarz i czyniły podobną do muchy. Gdy siedziała, wydawała mu się bardzo ładna.
Siadała przy stoliku w ogródku, tym w rogu, którego chybotliwy blat wylewał na spodek przyniesiona przez kelnerkę kawę. Nie słodziła. Mieszała gorący płyn z roztargnieniem, piana mleka spływała po brzegu filiżanki, po dziecięcemu oblizywała łyżeczkę i zaczynała czytać.
Była smutna. Nie, nie była smutna tym smutkiem kobiet, których czoła przecina głęboka zmarszczka samotności, ani tym ciężarem wspomnień, co garbi im ramiona jak brzemię. Nie potrafił powiedzieć, o co chodzi z tym smutkiem, ale gdyby ktoś zagadnął go o kobietę w rogu ogródka, odrzekłby : ta smutna ?
A przecież się uśmiechała. Uśmiechała się, zamawiała kawę, wyjmowała książkę, gazetę, laptopa, z uśmiechem zagadywała kelnerkę. Uśmiechała się ładnie, on to widział.
Wyraźnie to widział, bo czekał na jej uśmiech cały poranek, i jeszcze wczoraj, i w zeszłym tygodniu. I od początku lata. Jej drobna twarz marszczyła się wtedy w zabawnym grymasie, oczy okalała siateczka zmarszczek, a nos podnosił się jej do góry jak u kota.
A jednak była smutna. On jakoś to wiedział, czytał z nerwowego staccato szczupłych palców po klawiaturze, przeczuwał z ruchu dłoni co od niechcenia przewracała kartki, z zamyślenia.
Codziennie ( ale to nie było codziennie ) przynosiła do kawiarni paczkę papierosów i kładła na stoliku. Paliła rzadko. Tylko wtedy, gdy pisała. Wyjmowała papierosa z napoczętej paczki i prosiła kelnerkę o ogień. Nigdy nie miała zapalniczki, ani zapałek, jakby to pudełko fajek było tylko atrapą, fetyszem, niemym towarzystwem do porannej kawy.
On myślał czasem, że jej ten ogień poda. Wstawał wtedy, unosił się nad nią, pochmurny i spięty i nie pytał o nic. Żadne ` pani pozwoli, może ja ?`, żadne `może ognia ?`. Nie zaczynał tej rozmowy, banalnej, nudnej, nieważnej, nie odprawiał tych modłów przed ołtarzem stolika. Nie. Nic. Patrzył tylko jak kelnerka przynosi pudełko zapałek, a ona zaczyna pisać.
Wyjmowała czarny notes z gumką, otwierała na chybił trafił i gryzła koniec pisaka.
Pisząca wydawała mu się jeszcze bardziej oddalona od tego co wokół, od kawiarni, ulicy za oknem, samochodów za płotkiem. I od niego, który patrzył na nią codziennie ciemnymi oczami.
Widział, że pisząc staje się mniej smutna, jakby zapraszała do tego rozchwianego stolika swoje duchy, które na co dzień trzymała na krótkiej smyczy. Wylewała wtedy kawę, z roztargnieniem wycierała brunatny ślad na blacie zmiętą serwetką, zamyślała się na długie chwile, by zaraz wrócić do słów, które czekały ja na końcu czarnego cienkopisu. Pisała i przerywała, unosiła głowę i zastygała tak na kilka chwil, w skupieniu. Patrzyła daleko, nieobecna, nad głowami przechodniów, nad jego głową, nad dymem z papierosa co unosił się nad stolikiem jak szary cudzysłów.
Wreszcie jej dłoń biegła coraz szybciej, kawa krzepła w filiżance, popiół spadał na blat, a kartki notesu zapełniały się czarnymi znakami. Już nie przerywała, nie myślała, nie wahała się, nie zastygała, nie milkła.
A wtedy on życzył jej, żeby to zaczęte zdanie zawsze było w połowie. Żeby zabrakło jej początku , rozwinięcia, puenty, tempa. Żeby nie wymyśliła tytułu. Żeby zmieniła motyw, treść, formę, bohatera. Żeby jej się nie chciało, znudziło, obrzydło.
Chciał, żeby pisała, bo wtedy była mniej smutna, ale wiedział, że kiedy skończy, zamknie notes, poprawi spódnicę, uśmiechnie się, zapłaci i wyjdzie.
Minie go szybkim, pewnym krokiem, już wpół zdania do innego świata, już nie smutna wcale, nie wesoła także, ale odmieniona, lekka, gotowa. Dorosła.
Minie go i wyjdzie, nie patrząc, nie odwracając się, nie widząc, jakby całą swoją nieśmiałość zostawiła przy stoliku w ogródku. Tym w rogu, którego chybotliwy blat dopiero jutro rozleje jej pierwszą kawę.
A może jutro będzie za tydzień.

Gdynia, 13.08.2010

8 komentarzy:

  1. Ależ piękne.
    Ciekawe, czy on się odważy kiedyś podać jej ten ogień, a może on wreszcie pozna jej oczy, bo dotkną się spojrzeniami , gdy ona będzie mijać jego stolik, a na chwilę przed zdejmie te wielkie, czarne okulary?
    Chciałabym.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuje :)
    Też bym chciała. Ale każde zdanie napisane jest tylko w połowie. Czyż nie ?

    OdpowiedzUsuń
  3. myśląco pozdrawiam z Władysławowa. prawie obok :)

    ..zgadzam się - pięknie ! ...

    OdpowiedzUsuń
  4. Gdynia pozdrawiam Władysławo :)
    pogoda trzyma :)

    OdpowiedzUsuń
  5. wow, pięknie ;))

    Słowiński Park Narodowy, niby daleko, ale bliżej niż Poznań, ślę uściski :)))

    OdpowiedzUsuń
  6. Każde zdanie jest jakby esencją tego, co głębiej, co niewypowiedziane, co nie zaiskrzyło słowem, lecz gdzieś poza nim... A może tylko mi się wydaje.
    Czytało się bardzo... obiecująco? ;)
    Pozdrawiam, poznańsko

    OdpowiedzUsuń
  7. ...wszystko co piszemy jest NASZE.

    OdpowiedzUsuń