niedziela, 29 sierpnia 2010

Niezdarzenie

Kobieta, która siedzi przy stoliku na wprost wejścia jest zmęczona. Umówiła się na spotkanie, ale i ono jest meczące. Nad głowami siedzących snuje się muzyka, która składa się z ciszy.
Nad filiżanką herbaty kobieta wypowiada okrągłe zdania, które nic nie znaczą, do człowieka, którego twarz jest niewyraźna. Kobieta nie słucha jego słów, potakuje tylko patrząc przed siebie niewidzącymi oczami. Przy sąsiednim stoliku ktoś opowiada dowcip, ktoś śmieje się głośno, z baru spada łyżeczka, po deskach podłogi toczy się rzucona nieuważną ręką brudna dwuzłotówka.
Znad dymu, co unosi sie w powietrzu szarym całunem jesieni kobieta widzi w drzwiach twarz mężczyzny. Mężczyzna nie spodziewał się jej tutaj, dzisiaj, przy tym stoliku, w ciszy tej muzyki. Na ułamek sekundy jego twarz nieruchomieje, a potem rozjaśnia się uśmiechem. W tym uśmiechu krótkim jak drgnienie powiek jest tęsknota i spełnienie.
Są w nim spotkania, których nie było, na dworcach, na które nie przyjechał pociąg, a oni nie minęli się bez słów z walizkami, w których nic nie niosą. Jest w nim lato, które dogorywa nad pełnym kałuż chodnikiem, jesień, która nie zazłoci się drzewami. I zima , która śniegiem nie zakryje drzew, z których liście nie opadną. Nie ma w nim wiosny, co nie zakwitła kwiatami, bo wiosną nie było tej kobiety, ani stolika, ani baru, ani dwuzłotówki co toczy się po deskach podłogi jak brudny promień. Ani krótkiego jak drgnienie powiek uśmiechu.
Jutro ona wyjeżdża, i gdy on stanie znów w tych drzwiach nie zobaczy nikogo przy stoliku na wprost wejścia. Ona wsiądzie do pociągu, na półkę położy walizkę, w której nic nie niesie, i jej pociąg nie odjedzie z peronu, którego nie ma.
On o tym nie wie, więc mija ją szybko, bez słowa.
Uśmiecha się i odchodzi a kobieta odwraca głowę do swojego towarzysza, którego twarz jest niewyraźna, i którego słów nie rozumie.
Przyszła jesień.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Niebieskość


Codziennie rano budzik dzwoni o 6.10.
Godzinę później odbiera ode mnie karnet pani podobna do jeża. Ma krótkie, siwe włosy, ostrzyżone w jedyny słuszny dla jeża sposób, ciemne okragłe oczka, i nawet jej nos wydaje się błyszczeć na końcu. Jest drobna , ruchliwa, szczupła, w wieku co zmierza ku ponadśredniemu. Kiedy się odwraca, by sięgnąć po numerek dla mnie zawsze oczekuję, że na plecach będzie trzymała czerwone jabłko. Codziennie liczę, że podejrzę ją w tej króciutkiej chwili, zanim odprawi swoje czary i wielki owoc na kilka sekund stanie się widzialny.
Pani Jeż jest bardzo serdeczna.
Codziennie o 7.15 wita mnie wesołym : ` bilecik czy karnecik ? ` bierze karnecik, odwraca się, ( to jabłko na pewno tam jest ) i życzy mi dobrej zabawy.
Już po chwili skaczę w niebieskość podzieloną pasami czerwono-białych bojek , rozgarniam ramionami chłodną wodę, i obrót za obrotem przepływam nad dniem, co dopiero przede mną. Zanurzam twarz, ciasne okularki pozwalają widzieć cały kafelkowy błękit i niewyraźne sylwetki ludzi wokół. Pływających, jak ja.
Pod wodą jest cicho. Głęboko odczuwam tam swoją samotność : jest bezpieczna jak łono matki, której prawie nie pamiętam.Codziennie wraz z pierwszym oddechem zanurzam się w dzień, co dopiero się zdarzy. Jeszcze go nie ma, jeszcze się nie zaczął, telefony nie rozdzwoniły się złymi wiadomościami, słodko - gorzki smak porażki jeszcze mnie nie zranił, jeszcze nie wypiłam trzeciej kawy, szóstej wody, nie wypaliłam entego - przeklętego papierosa. Jeszcze nie. Jeszcze przez te kilkadziesiąt minut pozostanę dziewicą, żeby za kilkanaście godzin usnąć staruszką.
Ciało zanurzone w wodzie traci na wadze tyle, ile wyparło. Po 40 minutach wydaje mi się, że zwierciadło wody znaczy brzeg kafli kreskę wyżej. Czy znów tyle dziś ważyły wszystkie moje niewyśnione sny ?

/ zdjęcie : http://www.zs7.gdynia.pl/basen/

dziurka od klucza

To co piszę, jest tylko w takim stopniu osobiste w jakim takowe jest wszystko, co piszemy. Nie oznacza to, że to koniecznie prawda.
Nie oznacza to również, że to nieprawda, choć nie są to fakty, dokument dnia codziennego, szpalta plotek w wieczornym wydaniu, relacja świadka zdarzeń. Od faktów jest reportaż, czy szerzej - literatura non-fiction, jednak - nawet reporter nie jest dyktafonem.
Uważam za idealną sytuację kiedy czytelnik czuje zapach, pot, smród, łzy, gorycz, żal, miłość, zawód, rozczarowanie, wstyd. Kiedy jest sponiewierany wraz z bohaterem, dzięki piszącemu właśnie.
Gdy rozmawiam z moją córką o postach w blogu, ona zwykle pyta : `o kim to` ?
Zna odpowiedź : o nikim, o życiu, a jednak nieodmiennie pyta, jakby chciała złapać mnie kiedyś na niedyskrecji.
Pisanie jest jak oglądanie świata przez dziurkę do klucza. Zaglądasz, i nieważne jak kręciłbyś głową - zobaczysz tylko wycinek tego, co po drugiej stronie. Reszta pozostaje fikcją, której dajemy życie w słowach.

środa, 25 sierpnia 2010

Ewa

W poszukiwaniu tej kobiety poruszyłam ziemię.
Najpierw dostałam imię.
Imię podał mi ojciec jej koleżanki ze szkolnej ławki. Koleżanka leży w śpiączce od czterech lat, więc telefonu nie da. To jasne.
Znalazłam szkołę, w szkole sekretarkę, po niej dyrektorkę, od niej nauczycielkę. Nauczycielka jest na emeryturze ( minęło kilkanaście lat ) i w Lublinie. Dyrektorka nie pamięta, ale pójdzie do archiwum. Do archiwum wysyła asystentkę, która spieszy się na urlop i ma dużo liczenia ( przed urlopem ).
Archiwum przechowuje nazwisko.
Nazwisko jest panieńskie. De domo. Imię ( mam nadzieję )- niezmienione.
Odwiedziłam naszą - klasę , facebooka, twittera i golden-line. Nie ma śladu po panience o tym nazwisku, zwłaszcza że minęło już tyle lat, nauczycielka na emeryturze, koleżanka leży w śpiączce, a asystentka na urlop..
Panieńskie nazwisko widnieje w pożółkłej książce telefonicznej małego miasta powiatowego. Książka jest realna, nie wirtualna. Prawdopodobnie ( nie widziałam jej ) ma zszarzałe, cienkie jak pergamin kartki zapisane drobnym drukiem, którego nie potrafiłabym przeczytać bez okularów. Kartki pachną kurzem, tłuszczem z babki na niedzielę, kremem Nivea i wspomnieniami. Nazwiska w tej książce są jak klepsydry na płocie cmentarza komunalnego : kombinacją liter ledwie przypominają żyjącą osobę, która i tak nie odbierze. Numery telefoniczne są nadal sześciocyfrowe, więc trzeba dodać jeszcze jedną cyfrę w zależności od dzielnicy i prefix, obowiązujący od kilku lat w TPsa.
Mój przyjaciel jedzie do małego miasta powiatowego i odwiedza starych rodziców. Oni mają książkę telefoniczną i nadal z niej korzystają ( przed wybraniem numeru z książki dodają jedną cyfrę i prefix) bo ich znajomi bywają w domu w godzinach przedpołudniowych i odbierają telefon. Przyjaciel przepisuje dla mnie szesnaście sześciocyfrowych numerów zarejestrowanych w pożółkłej książce o cienkich kartkach na nazwisko, którego nie podał mi ojciec, którego córka leży w śpiączce od.. Numery dyktuje mi przez telefon ( komórkowy ). Zapisuję je w czarnym notesie.
Dzwonię.
Z szesnastu numerów pięć nie odpowiada, siedem jest abonentem czasowo nie dostępnym, a cztery nie zna kobiety o imieniu Ewa.
Stukam palcem po klawiaturze telefonu czekając na tych, którzy w końcu odbiorą.
Czekam na głos po drugiej stronie linii, który powie : `Ewa ? Tak, znam Ewę. ` Ja muszę z Ewą porozmawiać.
Podróż reportera jest podrożą w nieznane.

czekając na przejaśnienie


Czasem chce mi się płakać. A może robię to zbyt rzadko ?

piątek, 13 sierpnia 2010

Stolik

Ten mężczyzna o ciemnych oczach patrzył na nią codziennie.
To nie było codziennie, ale kiedy tego nie robił, dni mijały mu tak, jakby w ogóle się nie zdarzyły. Więc gdy czasem ona swoją obecnością wypełniała stolik i powietrze nad nim - on zawsze na nią patrzył.
Od rana czekał, aż się pojawi. Niecierpliwie zerkał znad codziennej gazety, znad filiżanki, popielniczki, szklanki. Czekał na moment, gdy w drzwiach kawiarni stanie drobna postać z laptopem i torbą.
Nie była zgrabna. Niewysoka, raczej szczupła. Miała duże piersi i wąskie ramiona, okrągłą pupę, mocne nogi, małe stopy na zwykle wysokich obcasach, ruchliwe dłonie o równo obciętych paznokciach, wystający podbródek. Nigdy nie widział jej oczu. Mijała go szybko, z opuszczoną głową, często nosiła ciemne okulary , co zasłaniały jej twarz i czyniły podobną do muchy. Gdy siedziała, wydawała mu się bardzo ładna.
Siadała przy stoliku w ogródku, tym w rogu, którego chybotliwy blat wylewał na spodek przyniesiona przez kelnerkę kawę. Nie słodziła. Mieszała gorący płyn z roztargnieniem, piana mleka spływała po brzegu filiżanki, po dziecięcemu oblizywała łyżeczkę i zaczynała czytać.
Była smutna. Nie, nie była smutna tym smutkiem kobiet, których czoła przecina głęboka zmarszczka samotności, ani tym ciężarem wspomnień, co garbi im ramiona jak brzemię. Nie potrafił powiedzieć, o co chodzi z tym smutkiem, ale gdyby ktoś zagadnął go o kobietę w rogu ogródka, odrzekłby : ta smutna ?
A przecież się uśmiechała. Uśmiechała się, zamawiała kawę, wyjmowała książkę, gazetę, laptopa, z uśmiechem zagadywała kelnerkę. Uśmiechała się ładnie, on to widział.
Wyraźnie to widział, bo czekał na jej uśmiech cały poranek, i jeszcze wczoraj, i w zeszłym tygodniu. I od początku lata. Jej drobna twarz marszczyła się wtedy w zabawnym grymasie, oczy okalała siateczka zmarszczek, a nos podnosił się jej do góry jak u kota.
A jednak była smutna. On jakoś to wiedział, czytał z nerwowego staccato szczupłych palców po klawiaturze, przeczuwał z ruchu dłoni co od niechcenia przewracała kartki, z zamyślenia.
Codziennie ( ale to nie było codziennie ) przynosiła do kawiarni paczkę papierosów i kładła na stoliku. Paliła rzadko. Tylko wtedy, gdy pisała. Wyjmowała papierosa z napoczętej paczki i prosiła kelnerkę o ogień. Nigdy nie miała zapalniczki, ani zapałek, jakby to pudełko fajek było tylko atrapą, fetyszem, niemym towarzystwem do porannej kawy.
On myślał czasem, że jej ten ogień poda. Wstawał wtedy, unosił się nad nią, pochmurny i spięty i nie pytał o nic. Żadne ` pani pozwoli, może ja ?`, żadne `może ognia ?`. Nie zaczynał tej rozmowy, banalnej, nudnej, nieważnej, nie odprawiał tych modłów przed ołtarzem stolika. Nie. Nic. Patrzył tylko jak kelnerka przynosi pudełko zapałek, a ona zaczyna pisać.
Wyjmowała czarny notes z gumką, otwierała na chybił trafił i gryzła koniec pisaka.
Pisząca wydawała mu się jeszcze bardziej oddalona od tego co wokół, od kawiarni, ulicy za oknem, samochodów za płotkiem. I od niego, który patrzył na nią codziennie ciemnymi oczami.
Widział, że pisząc staje się mniej smutna, jakby zapraszała do tego rozchwianego stolika swoje duchy, które na co dzień trzymała na krótkiej smyczy. Wylewała wtedy kawę, z roztargnieniem wycierała brunatny ślad na blacie zmiętą serwetką, zamyślała się na długie chwile, by zaraz wrócić do słów, które czekały ja na końcu czarnego cienkopisu. Pisała i przerywała, unosiła głowę i zastygała tak na kilka chwil, w skupieniu. Patrzyła daleko, nieobecna, nad głowami przechodniów, nad jego głową, nad dymem z papierosa co unosił się nad stolikiem jak szary cudzysłów.
Wreszcie jej dłoń biegła coraz szybciej, kawa krzepła w filiżance, popiół spadał na blat, a kartki notesu zapełniały się czarnymi znakami. Już nie przerywała, nie myślała, nie wahała się, nie zastygała, nie milkła.
A wtedy on życzył jej, żeby to zaczęte zdanie zawsze było w połowie. Żeby zabrakło jej początku , rozwinięcia, puenty, tempa. Żeby nie wymyśliła tytułu. Żeby zmieniła motyw, treść, formę, bohatera. Żeby jej się nie chciało, znudziło, obrzydło.
Chciał, żeby pisała, bo wtedy była mniej smutna, ale wiedział, że kiedy skończy, zamknie notes, poprawi spódnicę, uśmiechnie się, zapłaci i wyjdzie.
Minie go szybkim, pewnym krokiem, już wpół zdania do innego świata, już nie smutna wcale, nie wesoła także, ale odmieniona, lekka, gotowa. Dorosła.
Minie go i wyjdzie, nie patrząc, nie odwracając się, nie widząc, jakby całą swoją nieśmiałość zostawiła przy stoliku w ogródku. Tym w rogu, którego chybotliwy blat dopiero jutro rozleje jej pierwszą kawę.
A może jutro będzie za tydzień.

Gdynia, 13.08.2010

sierpień

Poranki są chłodne. Stopniowo, w stronę wieczora dzień się rozkręca, a z nim kreska upału wędruje po termometrze . Jednak poranki zwiastują już jesień. Żółte liście powoli zbierają się w kupki w załamaniach krawężników. Przed moim balkonem, na wyciągnięcie dłoni dojrzewają żołędzie.
Budzę się wcześnie i myślę o nowym dniu.
W studni podwórza już od szóstej dudnią głosy ochroniarzy. Starsi panowie, co dożywają swoich emerytur na spokojnej posadzie, giermkowie nielicznych mieszkańców, rycerze dostatnich fortec, strzeżonych osiedli jak moje, osiedli, jakich wiele. Nie muszę ruszać się się z łóżka, żeby słyszeć ich rozgadanych, rozplotkowanych, wesołych - wprost pod oknem mojej sypialni, trzy piętra niżej, na nowej ławce, wśród starannie wypielęgnowanych krzewów, przy równiutko przyciętym trawniku.
Dzień dobry, woła sprzątaczka o 6.46.. dzień dobry odkrzykują dziarsko. Idę na urlop, a pan ..? Takiej to dobrze, a gdzie ? w góry ? nieee, do rodziny na wieś, odpocząć trochę, z wnukami posiedzieć.. Jakie wnuki, pani - wnuki ?! co też pani ! A pan co, młodzieniaszek..!?
I rusza ten wesoły flirt, ta podwórkowo - ławkowa ballada, ta codzienna polka osiedlowego halabardnika z klatkową damą dworu. Budzę się wcześnie, słucham ich śmiechu, głaszczę zaspane koty i czekam, co przyniesie mi dzień.
Idzie jesień. Niepostrzeżenie zamienia upał dnia w chłodne poranki i wieczory. Suche liście brzóz zbierają się na stopniach schodów jak spłoszone kurczaki, słońce wstaje nad rozpalonym miastem, żeby dać nam jeszcze trochę siebie, zanim przez następne miesiące na krótko wyłoni się zza zimnej kreski horyzontu nad szarym morzem.
Jesienią myślę o śniegu, który płaszczem stłumi głosy pod moim oknem o poranku. Nikt już nie usiądzie na lodowej ławce, wśród zmrożonych krzewów, przy srebrzystym jeziorze trawnika.
Idzie jesień. Niedostrzegalnie, nieodwołalnie, na pewno.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Pacta sunt servanda

"Asertywność to bezpośrednie, uczciwe i stanowcze wyrażanie wobec innej osoby swoich uczuć , postaw lub pragnień w sposób respektujący uczucia, postawy, opinie, prawa i pragnienia tej drugiej osoby. Zachowanie asertywne oznacza korzystanie z osobistych praw bez naruszenia praw innych osób. Od agresywnego różni się tym, że nie narusza praw innych osób. Od uległego - tym, że zakłada działanie zgodnie z własnym interesem oraz stanowcza obronę siebie i swoich praw bez nieuzasadnionego niepokoju".

Wraz z zaproszeniem na wrześniowe warsztaty asertywności, bonus wakacyjny od SzkołyR - przyszła powyższa definicja.



Coraz częściej zdarza mi się pracować przy braku poszanowania moich uczuć, postaw, opinii i umiejętności. Coraz częściej wypracowany z trudem rzekomy parytet, szacunek i zaufanie okazują się tylko poprawnie polityczną, zafałszowaną postawą tych, co deklarują równość w płacy , braterstwo w pracy i wolność w piątek po południu.

Czy gdybym nie miała macicy, piersi, jajników i peemesa traktowano by mnie inaczej ? Zapewne tak. Nic odkrywczego w waleniu głową o szklany sufit, nic nowego pod słońcem w udowadnianiu, że potrafię. Jestem baba. Wredna baba.

`Czy pan się nudzi ? , zapytałam w środku spotkania gościa, który siedział do mnie bokiem, w postawie lekceważenia i wszystkowiedzenia. Wznosił oczy do sufitu z jarzeniowa lampą, co dyndała mu nad głową jak stryczek u szubienicy :` jeszcze godzina, jeszcze dwie i mogę iść na piwo`, kręcił młynka palcami, wzdychał, stękał, sapał, kiwał nogą i miał mnie w dupie. Gość był moim zleceniodawcą. Dłuższą ręka korporacji X., która zatrudnia nas do zrobienia projektu Z. w miejscu Y.

J a się nudziłam. Nudził mnie temat, który obrabiamy od tygodni, udowadnianie , że znam się na swojej robocie,wiem, jak wygląda projekt a nawet zajmowałam się już podobnymi przez 17, kurwa, lat mojej pracy zawodowej. Nudził mnie ten typ - nieogolony, lekko tyjący, z podpuchniętymi oczami i pożółkłymi palcami palacza. Nudził mnie i wkurwiał, ale nie przyszłam tu na randkę, bo - gdyby do takowej w ogóle doszło - szybko bym ją skończyła.

Przyszłam załatwić temat, i zarobić uczciwie swoje pieniądze.

Nie przyszłam udowadniać że jestem lepsza. Po prostu byłam.

Jeśli pan się nudzi, proszę mi powiedzieć, zmienię agendę, poprowadzę to spotkanie inaczej, może pana zainteresuje.. ? Nie wytrzymałam i zrobiłam sobie wroga.

Tylko czy on, od podpisania umowy i pierwszych naszych ustaleń - już tym wrogiem nie był ? Może był, ale i na tym polu mam pewne sukcesy. Dziś jestem o krok dalej, o oczko wyżej, o cal ( za przeproszeniem ) głębiej. Dziś nie jestem tylko kobietą - kontrahentem. Dziś jestem dla niego mściwą suką, pyskatą jędzą, koszmarną babą.

Baba ze mnie. Z macicą, piersiami, jajnikami i (raz na 4 tygodnie) z peemesem.

Baba z olejem w głowie. Uparta, walcząca, nieustępliwa. Rozgarnięta, kreatywna, empatyczna, doświadczona, samodzielna, w lot łapiąca, pracowita.

Starzejąca się, tak jak jak on, co za ulga.

Inny przypadek. Zaproszone na konkurs szykujemy ofertę, opracowujemy koncept, prezentujemy swoje umiejętności, doświadczenie, pomysł. Ona - niezastąpiona K., i ja.

Te z macicą, jajnikami ... Te uparte, walczące, nieustępliwe, kreatywne. Wygrywamy konkurs i pracujemy . Pracujemy, wymyślamy, projektujemy, prezentujemy, wychodzimy ze skóry i po kilku miesiącach pracy już mamy na polu wzajemnego porozumienia pewne sukcesy - jutro idziemy do sądu.

"Pacta sunt servanda" - umów się dotrzymuje, niezależnie od peemesu.

Asertywność.





sobota, 7 sierpnia 2010

cd : ULEWA

ULEWA
Wieś była nieduża. Przysiółek właściwie. Kilka mizernych chałup przy rozchwianych płotach, pęki dzikiego bzu wzdłuż piaszczystej drogi, mała kapliczka z maryjną figurą, jeden krzyż.
Żółte światło samotnej lampy przy drodze wydobywało z ciemności sztuczne kwiaty za pękniętą szybka kapliczki, wypłowiałe niebieskie wstążki po majowych nabożeństwach i smutną twarz Maryi z gipsową łzą. Lampę postawił urząd gminy kilka lat temu. Zanim stanęła nic nie rozjaśniało spokoju, który każdej nocy spływał z ciemnością na głowy mieszkańców - ciemne, tłuste, nabite łupieżem, przytulone do poduszek, na których śnili swoje piwne sny.
Zaspane psy przy budach dały świadectwo czujności zachrypniętym skowytem kiedy wjechał w wąską drogę prowadzącą do domu. Gdy przyjechał tu pierwszy raz, przed laty, w poprzednim życiu, wydawało mu się, że to miejsce będzie jego ostatnim na ziemi. Takim, do którego uciekasz, kiedy nikt już na ciebie nie czeka i niczego nie chce. Miejscem, w którym nie ma jutra a wczoraj dawno się zdarzyło.
Ciężki upał ostatnich dni wisiał wciąż na drzewach. Duszny, dręczący, mimo późnej pory nieustępliwy jak warta halabardników która broni wejścia do lżejszego świata. Był zmęczony tym upałem, i drogą, która wciąż szumiała mu w uszach mlaskaniem kół po miękkim asfalcie. I był zmęczony sobą.
Powietrze pełne było duchów. Nie bał się ich, znał je wszystkie, z nimi siadywał tu na progu, przez wszystkie te minione lata, kiedy przyjeżdżał do domu uciekając przed żyjącymi. Dziś nie bał się już niczego, i nigdzie nie musiał uciekać, bo co mogą zrobić duchy i ludzie człowiekowi, który idzie przed siebie, nie pytając i nie prosząc o nic ?
Otworzył dom, kopnął kalosze zostawione na progu kiedy ostatni raz zamykał.
Kiedy to było ? Wyjeżdżał wtedy w pospiechu, była chyba wczesna wiosna. Na polach roztopy, wszędzie pełno błota, gdy zamykał obejście i sprawdzał wszystkie niepotrzebne kłódki na stodole i w drewutni, zimno wciskało się bokiem pod wypłowiałą kamizelkę jak nieproszony gość. Wyjeżdżał w pospiechu, bo myślał że tam czeka na niego kobieta... jak jej było ? Kobieta, której oczy były jak zimne jeziora, które wzburzyły się, kiedy odeszła. Miał z nią spędzić resztę swojego czasu, a nie zdążył nawet doczekać pierwszej miesiączki.
Pchnął drzwi i wypuścił drzemiące ćmy.
Powietrze w sionce pachniało stęchlizną, niewietrzoną pościelą i wspomnieniami.
Nie chciało mu się wchodzić. Usiadł na progu ćmiąc ostatniego papierosa z pomiętej paczki.
Kurwa, dlaczego nie kupiłem fajek, jutro rano pojadę do wsi... Jutro ? Jutro położę się na progu i przestanę marzyć.
A więc tak wygląda starość ? pomyślał. A może to tylko wiek średni ? Tak wygląda ten, którym straszą wysokonakładowe magazyny o kolorowych okładkach. Kiedy nie możesz już znieść wszystkich tych filmów po północy oglądanych w półśnie, nudnych jak prowincjonalne newsy, tych centrów handlowych pełnych długonogich dziewcząt o bujnych piersiach, dla których jesteś niewidzialny. Kiedy pochowałeś tych na których ci zależało, a pozostali nie mają już do ciebie telefonu. Wiek średni, wiek klęski, gdy cały swój czas dany ci na potrzymanie, na małą chwilę, co kiedyś wydawała ci się nieśmiertelnością przeznaczyłeś na niszczenie wszystkiego, co mogłeś pokochać.
Duchy w powietrzu poruszyły się cichutko. Czuł ich obecność, tak jak smród swojego przepoconego ciała, jak pasek który uwierał, jak zepsuty ząb, kiedy dotykał językiem znanego miejsca w oczekiwaniu na ból. Znał je wszystkie, po imieniu. Zwały się : Niewierność, Obojętność, Okrucieństwo, Zaniedbanie, Pycha, Smutek, Zapomnienie, Samotność.
Pierwsze krople spadły na niedopałek u jego stóp. Zdjął buty i rzucił je daleko, w trawę. Spadły z głuchym łoskotem, nad głową szurnął spłoszony ptak.
Kolejne krople obmyły mu stopy. Deszcz rozbębnił się na dobre na dachu domu, stodoły, drewutni. Spływał po niemytych od lat szybach, po dachówce, za którą zapłacił jeszcze z nią, po drewnianym płocie,, który stawiał z dorosłym już dziś synem, po sadzonych przez nią krzewach malin, co zamieniły się w chaszcze, po piaskownicy w której szczają już tylko wioskowe koty.. Małe potoczki łączyły się w strugi, tworzyły rozlewiska, ciurkały po zasuszonej od miesięcy trawie, błyskały w świetle lampy nad wejściem, i biegły dalej, aż zamknęła się za nimi ciemność.
Zdjął spodnie, przepoconą koszulę, bokserki i nagi położył się przy studni . Woda myła mu twarz - ciemną, pustą i ostrą. Spływała do otwartych oczu patrzących w przeszłość, do zgięcia pod ramieniem, którego lubiła dotykać kobieta, co sadziła maliny i urodziła mu syna, po szczupłych nogach maratończyka, które już dziś nigdzie go nie niosły, po rękach, które kiedyś otwierały butelki najlepszego wina, ale dziś i te butelki były puste.
Leżał na środku podwórza, bezbronny, nagi i w średnim wieku, a litościwy deszcz, ten przyjaciel samotnych - płukał duchy. A duchy jego już były nieprzemakalne.
Padało, padało, padało. Lało, piździło, chlupotało w zatkanych rynnach, bulgotało przy studni, zalewało krecie nory i kocie szczyny w piaskownicy.
Wreszcie zamknął oczy, wstał i wszedł do domu. Wziął z łazienki poplamiony ręcznik, wytarł twarz - ciemną, pustą i ostrą, zamknął okno i popatrzył noc.
Ulewa, mruknął. Ulewa.
Jutro, kurwa, znów wstanie słońce.

piątek, 6 sierpnia 2010

Ulewa


Wczoraj w Spółdzielni konkurs na miniaturę literacką. Czysta kartka, długopis i 45 minut tylko ze sobą na zadany temat . "Ulewa". Nie zdążyłam z puentą, zamieszczam więc tylko to, co zaczęłam. CDN..

ULEWA
Wieś była nieduża. Przysiółek właściwie. Kilka mizernych chałup przy rozchwianych płotach, pęki dzikiego bzu wzdłuż piaszczystej drogi, mała kapliczka z maryjną figurą, jeden krzyż.
Żółte światło samotnej lampy przy drodze wydobywało z ciemności sztuczne kwiaty za pękniętą szybka kapliczki, wypłowiałe niebieskie wstążki po majowych nabożeństwach i smutną twarz Maryi z gipsową łzą. Lampę postawił urząd gminy kilka lat temu. Zanim stanęła, nic nie rozjaśniało spokoju, który każdej nocy spływał z ciemnością na głowy mieszkańców, nabite łupieżem, przytulone do poduszek na których śnili swoje ciężkie, piwne sny.
Zaspane psy przy budach dały świadectwo czujności zachrypniętym skowytem kiedy wjechał w wąską drogę prowadzącą do domu. Kiedy przyjechał tu pierwszy raz , w swoim poprzednim życiu, wydawało mu się, że to miejsce będzie jego ostatnim na ziemi. Takim, do którego uciekasz, kiedy nikt już na ciebie nie czeka i niczego nie chce, miejscem w którym nie ma jutra a wczoraj dawno się zdarzyło.
Ciężki upał ostatnich dni wisiał wciąż na drzewach, duszny, dręczący, mimo późnej pory nieustępliwy jak warta halabardników która broni wejścia do lżejszego świata. Był zmęczony tym upałem, i drogą, która wciąż szumiała mu w uszach mlaskaniem kół po miękkim asfalcie. Powietrze pełne było duchów. Nie bał się ich, znał je wszystkie, z nimi siadywał tu na progu, przez wszystkie te minione lata, kiedy przyjeżdżał do domu uciekając przed żyjącymi. Dziś nie bał się już niczego, i nigdzie nie musiał uciekać, bo co mogą zrobić duchy i ludzie człowiekowi, który idzie przed siebie, nie pytając i nie prosząc o nic ?
cdn

bilans

Są rzeczy, które nic mi nie mówią,
są słowa, które już do mnie nie przychodzą.
Wspomnienia dawnych umiejętności odbijają się we mnie echem minionych dni,
Moja ręka nie kreśli żadnego istotnego ruchu
Moje niewidzące oko porusza się po znanych trajektoriach.
Radość i smutek są mi fantomowym wspomnieniem dawnych uczuć.
I tylko ten dwukomorowy mięsień pompuje we mnie życie 60 razy na minutę.
Nieustannie.

wtorek, 3 sierpnia 2010

36.6

Wszyscy mają blogi. Kiedy zakładałam ten, byłam na etapie radości życia.
Teraz rzadziej mam ochotę się z życia zwierzać, na forum publicznym zwłaszcza, bo ani radość ta sama, a i publiczność anonimowa. Poza tym - radość życia zastąpił spokój. Nie zniknęła. Jest we mnie, lecz inna. Zamknięta w sobie tylko znanych miejscach i rzadko wychodząca na twarz. Po wszystkim co za mną przyjemności dawkuję, a moje zwierzenia mnie samej wydają się niestrawne. Równowaga ? Czy tylko niepogodzenie z tym, co widzę wokół i w czym coraz rzadziej mam ochotę brać udział ? Relacje typu wspomnieniowe, relacje spod znaku "kiedyś było tak, teraz inaczej" są wykładnią jedynie wieku i kontrolowanego nudziarstwa , sumą przeżytych doświadczeń. Przecież kiedyś było tak samo, tylko wcześniej, a i dziś na wschodzie, zachodzie i południu bez zmian.
Teraz tylko musimy tolerować wszystko i wszystkich, bo mamy demokrację, wolną Polskę i wolne słowo. Czasem mamy słowo szybkie. Za szybkie. Czasem słowo jeszcze rani, lecz jakie to ma znaczenie, skoro tyle słów pozbawione już zostało znaczeń ?
Kiedyś wiedziałam, co jest dobre , a co złe.
Nauczyła mnie tego niania. Prosta Kaszubka, w trumiennych, wyglansowanych butach na powykręcanych reumatyzmem stopach, która wierzyła w dekalog. Dobre dzieci słuchają rodziców - mówiła - i sprzątają po sobie.. Dobre dzieci się nie kłócą, nie biją, nie zazdroszczą. Podzielcie się, nie wyrywajcie sobie zabawek, strofowała mnie i brata bliźniaka : tyle miesięcy pod serduszkiem u mamusi leżeliście, a teraz nie umiecie sobie ustąpić ! Jak ktoś się kocha, to się nawet jagódką podzieli !
Była nam sędzią sprawiedliwym, których już dziś wokół nie znajduję. Miała zasady, które oprawiały jej prosty świat w surowe ramy, i przeżyła w uczciwości blisko 90 lat niewielu prawdopodobnie po drodze zawodząc.
Dziś każdy ma równe prawa. Trudno nazwać dobro i zło, dekalog poszedł na emeryturę bo dziś każdy jest swoich zasad równoprawnym kreatorem. Można oszukiwać, kłamać, kraść, zdradzać, źle pracować i lenić się - wystarczy nadać tym faktom inne nazwy.
Strudzona jestem pokazywaniem, że potrafię, bo nadszedł czas że nikogo to już za bardzo nie obchodzi. Marzę o chwili, kiedy znajdę inny sposób na dogadywanie się ze światem.
Kiedyś w każdym projekcie szukałam żaru, który rozpalał mnie do białości. Dziś wystarczy mi 36.6.
Za prawdziwe uczucia płaci się prawdziwą cenę. Pora na zmiany, pora w drogę.