czwartek, 29 października 2009

Mówią wieki

Dziś próbuję z nimi rozmawiać, próbuję po raz kolejny zaszczepić im, zapylić istotę tego zawodu.
Wydaje mi się, że pokazuję im tę drogę,`od myśli do maszyny , od łódki do okrętu` : zobaczcie, to wasze kilka kresek za chwilę sprawi , że ludzie w te wnętrza wejdą, tam odetchną, tam będą jeść, czytać , spać , kochać się.
Samodzielność to samotność.
Samotność,kurwa, powtarzam, ale zamiast zrozumienia czuję , jakbym mówiła w zaspane, a jednak chciwe łatwego sukcesu twarze.
Co to jest sukces ? Sami go wydrepczcie, wysiedźcie na dupach przed komputerami, zrzygajcie się kilkanaście razy nad projektem, aż dostaniecie to, co można podobno nazwać sukcesem.
Czy winne jest moje nieuleczalne zaangażowanie, które każe mi świętować każdy nowy projekt ? Czy winna jest ta miłość , ta pasja po tysiąckroć już spełniona, każąca co dzień spełniać się od nowa ? A może winny jest ten mój brutalny zawód, który wymaga aby walczyć, pokazywać, nie cofać się przed przegraną, i walczyć znów i znów ...

Oni jak studenci na kofeinowym dopingu, ja kombatanckie im snuję opowieści.

środa, 28 października 2009

Smuga cienia

Bezsenną nocą bezskutecznie przewracam się, próbując zmienić pozycję . Boli, a ja patrzę w ciemny prostokąt okna. Myślę. Czy wypadki , odbierające nam chwilowo cenną sprawność nie są jakimś darem od losu, mającym przybliżyć nam, oswoić starość ?
Myślę o niedołęstwie, o traconej z każdym rokiem sprawności, o powolnej inercji, zanurzaniu się w świat, który kiedyś wydawał się hermetyczny, obcy, nigdy nie dla nas..
Są dni,kiedy czuję , jak przybywa wokół rzeczy nieosiągalnych. Czegoś już nie dotknę,ktos nie dotknie mnie, czegoś nie poczuję, nie doświadczę, nie zaznam.
Staję się niewidzialna. Trochę tak, jakby świat nagle zaczął się kurczyć, do mojej własnej, jednookiej perspektywy.
`Powoli w dół, po stoku, a nie na słoneczny, niebotyczny szczyt`.

*********************

Teraz są w moim życiu, jak u każdego człowieka, dni ciężkie, przygnębiające, gdy nie widzę światełka w tunelu. Są jednak i takie, zwłaszcza gdy uda mi się rozwiązać jakiś problem lub poznać coś nowego, że życie wydaje się najpiękniejszym darem losu i mimo mojego wieku skrzy się wszystkimi kolorami tęczy, a wspomnienia szczęśliwych dni stanowią nieoceniony skarb.
Starość (...) jest okresem równie pięknym jak młodość, a może nawet piękniejszym. Są to nabyte: doświadczenie życiowe oraz spokój i mądrość, umiejętność rozróżniania rzeczy ważnych od nieważnych, głębokie przeżywanie każdego zdarzenia, chwili i dnia. Nieważne stają się rzeczy materialne, które stanowią teraz nawet pewien balast. Zawsze chciałam mieć dom, ogród, książki i obrazy. Teraz, gdy brakuje mi sił i środków na ich utrzymanie, wystarczą zachowane w pamięci ich wyobrażenia.

Janina Fatyga, List dla Wysokich Obcasów, 27/10/09

piątek, 23 października 2009

Na sprzedaż

czyli Myszka.

Miałam może sześć, siedem lat , był upalny lipcowy dzień i niania wysłała mnie do sklepu po warzywa.
Pamięć ludzka to niezwykła rzecz. Trochę jak siatka z warzywniaka z dużymi okami - czasem coś wypadnie, jakaś śliwka czy jabłko, ale duże sztuki zostają i blokują te mniejsze przed zagubieniem..
Pamiętam, że upalny, pamiętam że warzywa, i że niania.
Nie mogłam jeszcze chodzić do szkoły, bo miałam sześć lat, czy już nie chodziłam do szkoły, bo były wakacje, ciepło ? Czy to pamięć mnie prowadzi, czy dorosła logika podpowiada fabułę ?

Tak zwany warzywniak był na sąsiedniej ulicy. Teraz ta ulica pełna jest knajpek i apartamentów nad nimi, i sam warzywniak też jest knajpą. W warzywniaku pachniało ziemią i kiszoną kapustą, panował półmrok. Przynajmniej to się nie zmieniło , nadal jest tam ciemno, bo żaden ekonomiczny przewrót nie obróci słońca, i dom, choć nowy, ciągle patrzy w tę samą stronę świata. Obok warzywniaka była cukiernia, była tam od zawsze do przemian - w niedzielę kupowaliśmy w niej ciastka, tuż pod oknami szpitala reumatologicznego, który mieścił się nad warzywniakiem na piętrze kamienicy.
Byłam wesołym, pulchnym dzieciakiem, który uwielbiał biegać do sklepu, zwłaszcza obok cukierni i zwłaszcza kiedy niania, i kiedy ciepło..
Biegłam sobie, wymachując siatką i nagle, pod stopami zobaczyłam zabawkę.
Dużą, pluszową mysz. Myszkę. Schyliłam się, żeby jej się lepiej przyjrzeć , a ona leżała u moich stóp, szara, lśniąca i niczyja. Jaka ładna zabawka, pomyślałam. Kucnęłam na swoich tłustych nóżkach i pogładziłam maskotkę palcem wzdłuż szarego grzbietu. Tak bardzo chciałam ją mieć. Spojrzałam w gorę, w okna dziecięcego oddziału reumatologii : może ktoś ją zgubił ? Ileż to razy znudzone, blade dzieci wychylały się z okien po słońce a z ich nieuważnych rączek spadały na chodnik skarby: znalazłam tam kiedyś gumowego Murzynka, ale niania kazała mi go zostawić.
Doch,rojbrze ty, nie wolno czi brać nitz, co nie tfoje,
mówiła surowo, łamaną polszczyzną, ciągnąc moją spoconą rączkę, a moje serce ściskało się z żalu : jak to, nie moje, przecież niczyje ?!
W to lipcowe przedpołudnie ludzie spieszyli się wokół mnie,zapach upału, morza i rozgrzanego asfaltu, plażowicze szli z siatkami i gumowymi kołami. Myszka leżała tam, cichutka, a ja zrobiłam sobie jeden z tych zakładów , który każdy dorosły czasem popełnia : jak będę wracała, a ona nadal będzie leżała, to znaczy, że mogę ja zabrać, jest moja.
Kiedy wracałam z warzywniaka nadal tam była. Rozdeptana czyjąś stopą ukazywała światu swoje wnętrzności. Była prawdziwą, martwą myszą, która uciekła z piwnic pod Reumatologią i dokonała marnego mysiego życia na rozgrzanym lipcowym słońcem chodniku.
Pamiętam rozczarowanie i żal, że pluszowa zabawka okazała się kawałkiem mięsa.
Pamiętam piekący pod powiekami wstyd, gorzki jak piołun i solenną przysięgę, że nikomu nie wyznam swojej właśnie doświadczonej, nowej naiwności.

*****

Poznałam dziś ludzi, którym prawdopodobnie oddam ostatnie wspomnienia.
Sprzedaję mieszkanie, na pierwszym pietrze stuletniej sopockiej kamienicy, skąd w pewien upalny, lipcowy dzień niania wysłała mnie..

Światy równoległe

Osiem dni temu J. wyjeżdżała na narty.
Wyjeżdżała spięta tematami, bo zostawiała ich kilka niezałatwionych : I. z rozbitym samochodem, i mnie, wyciągniętą nieruchomo na łóżku po wypadku - upadku.
Ja zostawałam spięta bólem.
W tym samym czasie dla każdej z nas osiem razy słońce wzeszło i zaszło.
Minął czas, dla każdej inny, innymi wypełniony zdarzeniami.
Kilkadziesiąt zjazdów z białych stoków Austrii, kilkadziesiąt miligramów przeciwbólowych.
Narciarski kombinezon i krem z filtrem. Szlafrok i zmięta pościel.
J. rozpakowuje dziś walizkę. Ja znad szczoteczki do zębów uśmiecham się rano do swojego odbicia.
Obie wracamy dziś do codzienności. Tak samo. Inaczej.

Dnia 16 maja 1973 roku

Jedna z tych wielu dat,
które nie mówią mi już nic.

Dokąd w tym dniu chodziłam.
co robiłam - nie wiem.

Gdyby w pobliżu popełniono zbrodnię
- nie miałabym alibi.

Słońce błysło i zgasło
poza moją uwagą.
Ziemia się obróciła
bez wzmianki w notesie.

Lżej by mi było myśleć,
że umarłam na krótko,
niż że nic nie pamiętam,
choć żyłam bez przerwy.

Nie byłam przecież duchem,
oddychałam, jadłam,
stawiałam kroki,
które było słychać,
a ślady moich palców
musiały zostać na klamkach.

Odbijałam się w lustrze.
Miałam na sobie coś w jakimś kolorze.
Na pewno kilku ludzi mnie widziało.
Może w tym dniu
znalazłam rzecz zgubioną wcześniej.
Może zgubiłam znalezioną później.

Wypełniały mnie uczucia i wrażenia.
Teraz to wszystko
jak kropki w nawiasie.

Gdzie się zaszyłam,
Gdzie się pochowałam -
to nawet niezła sztuczka
tak samej sobie zejść z oczu.

Potrząsam pamięcią - może coś w jej gałęziach uśpione od lat poderwie się z furkotem.
Nie.
Najwyraźniej za dużo wymagam,
bo aż jednej sekundy.
Wisława Szymborska

czwartek, 22 października 2009

czuły chłód

`Jeśli pisarz czerpie z życia, to kto jest właścicielem tej historii: pisarz czy życie?`
(...) Wrażliwość na coś nie oznacza, że to `coś` ma nas zabić.

Mariusz Szczygieł

" ja wysiadam...? "

Świat poczekał. Nie trzeba było specjalnych zabiegów, nie musiałam uciekać się do wyrafinowanych forteli, przywdziewać cudzych masek, kręcić, obwieszczać. Wystarczyło prywatne L-4 wystawione samemu sobie przez telefon, wystarczyło kilka słów prawdziwych : dziś mnie nie bedzie, wypadek, choruję.
Świat poczekał, a ja nie mam wrażenia że mu mnie zabrakło.
I całe szczęście. Mnie przez tę chwilę również go nie brakowało.

wtorek, 20 października 2009

Kocie asany


Położyłam się późną nocą. W moich żyłach leniwie krążyły miligramy leku, w mojej głowie szumiały nudne wydarzenia minionego dnia z perspektywy łóżka, zza ściany słychać było niewyraźne odgłosy trudnych rozmów , a stłuczone biodro dawało o sobie znać tępym bólem. Wkurzające.
Z ciemności pokoju wychynęła do mnie Łucja. Wskoczyła na kołdrę, spojrzała mi głęboko w oczy i miękko zwinęła się w kłębek wprost na moim bolącym boku.
Leżałam bez ruchu patrząc w ciemności na łaciaty, futrzany kształt, co chwile mlaskający cicho z ukontentowania. Podobno koty maja właściwości lecznicze, w zmęczonej głowie zakołatała mi odkrywcza myśl. Przypomniałam sobie, jak T. błogosławił Cookie za dotrzymywanie mu towarzystwa w cierpieniu i chorobie. Ja jej wyleczyłem oko, zwykł mawiać, patrząc na kotkę z uwielbieniem, a ona leczy mi moje chore kości.
A teraz Łucja, umoszczona wygodnie na moim podołku przekazuje mi oto swoją energię, jak jakaś ożywiona brzoza, idealnie. Będę brała energię z żywych stworzeń, postanowiłam. Zamknęłam oczy i spróbowałam przypomnieć sobie odpowiednie relaksujące pozycje z zajęć jogi. Adhomukha Svanasana , to Pies z Głową w Dół, tyle wiem, ale moja postawa nie była nawet zbliżona do tej asany. Do Urdhamukha Svanasana , tego z Głową w Górze zresztą też nie.
W ogóle nie. Biodro dalej bolało jak cholera.
Spróbowałam poprawić swoją pozycję, aby stać się choć trochę podobną do dzielnego Virabhadry, wojownika Sziwy, który nosił tygrysia skórę i miał tysiąc oczu, tysiąc rąk, tysiąc nóg i wymachiwał tysiącem.. a zresztą...
Kot z Głową w Górze spojrzał na mnie karcąco i poprawił się nieznacznie.
Ok. Nie będę się ruszać, jeszcze się pogniewa i pójdzie sobie, a ja zostanę sama, biodro boli, lepiej się przemęczyć. Dla dobra sprawy. Dla dobra Kota.
W członkach czułam coś, co dzieci nazywają "kreskowanym i kropkowanym nieczuciem w nóżkach". Zza okna słychać było nocne odgłosy miasta. Łucja pochrapywała cicho na moim biodrze. Było ciepło.
Byle wytrwać do świtu i nie przeszkadzać osobistemu, domowemu dawcy energii.
W razie czego zostało mi jeszcze kilka tabletek, no i mam naładowaną komórkę.

sobota, 17 października 2009

Au

Leżę, próbuję ruchów, odwracam się z trudem, pakuję sobie lub z pomocą bliźnich gorzkie miligramy leków. Lecą do żołądka, do mięśni, do krwiobiegu. Kiedy zaczynają krążyć w moich żyłach ogarnia mnie spokój. Złudne uczucie spokoju, na powierzchni moich zmysłów wygładzają sie kręgi poruszone bólem. To jakby jakaś część mojego ja została głęboko uśpiona : wiem, że jest, ale drzemie sobie gdzieś we mnie, zawinięta w zwoje nerwowe i włókna mięśni.
Otumaniona wstaję, chodzę, trzymam się ścian i próbuję normalnie funkcjonować. Poruszam się wokół zaledwie cienia swoich codziennych czynności jak niezgrabny krab na brzegu wody.
Kiedy leki wchłoną się już na dobre - ich brak na nowo budzi śpiący we mnie ból. Oślepiające uczucie parzenia, rwania, ciągnięcia, co czarną falą nakrywa mnie od uda po głowę.
Jest mi niedobrze, jest mi słabo, chcę stamtąd wrócić. Boli. Auć.

czwartek, 15 października 2009

Nocna etiuda

Zdradliwie śliski brzeg wanny , nieuważny obrót po ręcznik, zatopiony w plusku wody refleks
i już leżę na zimnych płytkach podłogi. Przez moment nie wiem, gdzie jestem. Zatyka mnie w piersiach, próbuje wstać, i nagle okazuje się że tylko moja głowa wie, co chciałaby zrobić, a nogi ? co z nogami !? Czołgam się na plecach do przedpokoju, i nad sobą mam zatroskane twarze MC*, MD* i I*. Jest noc. Nie wiemy co robić. Nigdzie nie jadę, nie ma mowy,wykluczone, poczekajmy jeszcze chwilę, tylko poleżę, mam tyle spraw jutro, nie, dlaczego tu tak zimno, czy możecie zamknąć okna ? Marudzę po dziecinnemu uparta, a oni dzwonią na 112 i mocno ściskają moją spoconą rękę.
Jak się pani czuje, może pani wstać, no wie pan, bywało lepiej, znałam się w lepszej formie, próbuję błysnąć dowcipem o północy na podłodze, wyciągnięta na jej zimnych deskach jak na niewygodnym leżaku, a brzeg posadzki jest mi morzem , pełnym lęku przed każdym bolesnym ruchem.
Kilka zastrzyków,kroplówka, ceratowy wózek, rentgen co szumi mi w głowie , nad głową zimne światło jarzeniowej żarówki, zawsze zimne, zawsze te jarzeniówki i stuk chodaków w pustych korytarzach. Służba zdrowia. Niedofinansowana, niezaopatrzona, nieczuła, obojętna. W dyżurce obok pielęgniarki i ratownicy żartują sobie o sztormie,co zalewa sopockie molo i przewraca drzewa. Jak tu cicho, gdzieś daleko trzasnęły drzwi, zimno, ktoś próbuje zmienić mi pozycję, ale to tak boli, nie, proszę, czy mogę tylko tu poleżeć ?
O czwartej rano leki krążące ciepło w mojej krwi podnoszą mnie i wloką do taksówki. Wreszcie w domu.
Patrzę w bielejące za oknem niebo, zaraz świt. Jutro, dziś ? miałam iść do pracy, tyle spraw, tyle tematów które nagle muszą poczekać. Myślę o samotności i nieznanej mi dotąd bezradności, kiedy nie można nic zrobić bez pomocy innych. Wokół mnie moi najmilsi. Oni wciągną mnie na łóżko, prowadzą do łazienki, poprawią poduszkę, zrobią herbatę.
Myślę o tych wszystkich, którzy mieszkają sami i nie mają wyboru, kiedy zdradliwie śliski brzeg wanny..

sobota, 10 października 2009

Trzecie oko nietoperza

W osłonecznionym październikiem sklepie wita mnie starsza pani o pięknej, inteligenckiej twarzy.. W soboty zastępuje właścicielkę zajętą przy siedmiomiesięcznym synku.
Ten sklep to magazyn cudów i cudeniek, sklep magika mechanika, kolorowy, śliczny, pełen skarbów do wnętrz. Ta właścicielka to córka starszej pani. Znam ją, te córkę, trzydziestokilkuletnią kobietę, znam jej pełną trudów drogę do tego magicznego miejsca, do męża, który spełnił ich wspólne marzenia, do siedmiomiesięcznego synka, który dziś zajmuje nie tylko jej soboty.
Dawno pani, nie było, zamówiła pani te wieszaczki, są dla pani odłożone, usmiecha sie milo starsza pani, a ja, choć bardzo chciałam pogadać z właścicielką, płacę i plotę banały, i nagle, między kilka zdawkowych słów, między ochy i achy nad asortymentem sklepu, wtrącam:
... a jak mały, jak córka ? tak bardzo się cieszę że im się ułożyło, ona zasługuje na wszystko, co najlepsze..
Czy dłoń starszej pani zatrzymała się na chwile nad różową bibułką, w którą pakuje mój zakup, czy szare oczy na moment znieruchomiały, czy naprawdę widziałam w nich jakieś wahanie, szybkie jak światło drgnienie powiek, mikroskopijny cień smutku na jej pięknej twarzy ? Wszystko trwa ułamek sekundy, i gdy odjeżdżam w słoneczne popołudnie, nerwowym ruchem odgarniam z czoła złe myśli. Jestem przewrażliwiona, u nich na pewno wszystko dobrze, wszystko dobrze, tak, w najlepszym porządku, postanawiam.

Matki. Matki zawsze chcą dobrze, świetnie, najlepiej, cokolwiek to może oznaczać. Widzą niewidzialne tym swoim trzecim okiem, które wysyłają na planety swoich dzieci, aby pilnowały je od wszystkiego złego. Matki ciągle przewidują, zażegnują, wieszczą, wróżą, stawiają na jedną kartę, knują w najlepszej wierze, podtrzymują zanim potknięcie jest w ogóle w planach, plują przez ramię od wszelkiego złego, darzy się tylko dobre. Potem nocą patrzą w ciemne okno, czekając zgrzytu klucza w drzwiach. A gdy ten klucz wreszcie obróci się w zamku, dręczą matki te myśli nieustanne : czy dobrego człowieka przyniosłam światu, czy przez moją córkę nikt nie płacze, czy takiego pięknego syna urodziłam ?
I. przyniosła dziś trafną anegdotę : Rodzice są jak nietoperze. Nie widzą, nie słyszą , tylko się czepiają.
Na pewno takie są matki.

* mam nadzieję, że I. nie pogniewa się za użycie anegdoty. W końcu też ma matkę.