piątek, 20 lutego 2009

Odwiedziny


Wychodzę znów na mróz, kolejny niezliczony już w ostatnich tygodniach raz wychodzę z tych dusznych, niewietrzonych pomieszczeń, gdzie unosi się zapach środków dezynfekcyjnych, cierpienia i obojętności.
Zostawiam płaszcz w szpitalnej szatni, na białe od soli kozaki naciągam niebieskie ochraniacze od wszystkiego złego, i zaopatrzona przed chorobą kołkiem osikowym czystej piżamy i zdrowego rozsądku wchodzę na oddział.
Na korytarzu widzę rodziny. W mdłym świetle jarzeniówek taszczą siaty wyładowane sokami, słodyczami i domowym ciastem. Ciągnąc po lśniącym linoleum obute w niebieskie plastikowe kapcie nogi - ciągną do chorych, których chcą odwiedzić.
Rodzina. Rodzina choremu przynosi otuchę, ciastka i kolorową prasę. Rodzina ściska chorego rękę i poprawia choremu poduszki.
W jednoosobowej sali, do której idę zwykle jest inaczej.
Odwracają się role. Tu ja jestem chora i odwiedzam rodzinę.
Słysze o tym, jak mi się nie udało. Jak słabo mi idzie. Jak powinno mi iść inaczej.
Jak powinnam. Jak nie powinnam. Jaka jestem. Jaka być nie umiem.
Nie przeczę, zmieniam pościel, poprawiam poduszki, robię kawę, podaję soki, gawędzę o nieistotnym, a potem wychodzę, przed siebie, kolejny raz na ten cholerny, cholerny mróz.
Do pojemnika przy wyjściu wrzucam podarte niebieskie ochraniacze, i wlokę się, z opuszczoną głową, jak ktoś, kto wie, że nikt od niego tego nie weźmie.
Jutro weekend. Czas znów odwiedzić rodzinę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz