piątek, 6 lutego 2009

Tego nie robi się kotu..


Cookie. Była moim pierwszym kotem. Kotką właściwie.
Dwa lata temu, podczas przewlekłej infekcji oka wymagała stałej opieki weterynaryjnej, w punkcie bliżej położonym od kliniki niż moje Malownicze, więc została w Sopocie. Powierzyłam ją Ojcu, prosząc o zaledwie kilkudniową przysługę przetrzymania Cookie na czas leczenia i rekonwalescencji . Została na zawsze.
Samotny człowiek, od kilkunastu lat wdowiec, dziwak i ekscentryk - przyjął ją i pokochał miłością absolutną. Miłością bezwarunkową, wielbiącą i poddańczą.
Nie musiała nic robić : wystarczyło tylko leżeć i pachnieć, gdy mój Ojciec biegał wokół niej na paluszkach, wielbiąc powietrze, którym oddychała, analizując kształt poduszki pełnej kłaków, na której raczyła się zdrzemnąć, i prawie próbując karmy Royal Canin, której ledwo tknęła. Była niepodzielną władczynią na 180 metrach kwadratowych zakamarków, zakurzonych kątów, przepastnych szaf i nieodkrytych pawlaczy. Każdy telefon do Ojca przynosił mi najświeższe, jednak codziennie te same informacje o humorach, rzadkich dolegliwościach i nieustających dowodach niezwykłej subtelności, inteligencji i wrażliwości Cookie. Czytała z Nim Politykę i Gazetę Wyborczą, przeklinała braci Kaczyńskich, oglądała spod wpółprzymkniętych powiek wszystkie programy informacyjne po niemiecku, całą swoją puszystością kładła się na zabytkowym biurku, przykrytym zieloną tkaniną i na wiekowej, poniemieckiej maszynie pisała z Ojcem pożegnania na kolejne pogrzeby Jego znajomych.
Kiedy poszedł do szpitala, zabrałam Cookie znów do siebie: nie mogła zostać sama w pustym mieszkaniu, czekając na Pana, który nie wiadomo kiedy wróci.
I wtedy okazało się, że w tym kocie, na pozór wyglądającym jak autystyczna wersja Garfielda - kołyszą się jakieś uczucia.
I to nie jakieś bagatelne, nic nie znaczące, ulotne nastroje.
W Cookie dziś kołysze się tęsknota za Panem i bezbrzeżny smutek.
Nie je, nie pije, wymiotuje po kątach, sika pod stołem, gryzie się z moimi kotami, a nocą wydaje z siebie smutne jęki. Miauczy i łka, pości i desperuje.
Kiedy otwieram drzwi na korytarz - wpycha swój zmartwiony, płaski pyszczek persa między skrzydło a moją stopę, gotowa do biegu w nieznane, przez kilkadziesiąt ulic, przez mróz i ciemność - do Pana, który nagle gdzieś zniknął, i nic nie jest już dla kota takie samo. Kiedy On wreszcie wróci, kiedy znów będę mogła pić wodę ze szklanki specjalnie dla mnie ustawianej znana ręka na blacie starej kuchni ? , zdają się pytać mnie jej wielkie oczy.
Nie wiem, wiem tylko że tego nie robi się kotu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz