sobota, 19 kwietnia 2008

.. kanadyjsko ze skrzyni ..


Dzis na nieważnym filmie widziałam pingwiny w zoo. Kanadyjskie moje wspomnienia ze skrzyni więc wyciągam..

The Broken Islands Group,
VANCOUVER. 23.08.07

Wreszcie - wybieramy się na Broken Islands Group, na ocean ! Jestem strasznie podekscytowana, w myślach widzę już białe plaże, szare morze, czuje pod sobą pluskanie kajaka. Tyle o tym myślałam i proszę - oto jest ! Droga nad Ocean, jak wszystko tutaj – namacalnie, fizycznie wręcz długa, rozwlekła, nieogarniona, fascynująca. Zupełnie inaczej niż w Europie, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, tu można całe dnie, tygodnie, miesiące pewnie jechać, jechać, coraz dalej i dalej, zmieniając tylko środki lokomocji i co pewien czas wyjmując karte kredytową z kieszeni .. Obiecuję sobie że natychmiast po powrocie przeczytam znów Kerouaca, i od razu zapominam o tej obietnicy.. Zamiast tego - marzę o kajakach na oceanie. Zaczynamy promem z Vancouver. Płyniemy na Vancouver Island, wyspę, która na długość jest prawie taka jak Polska, pusta zaś zdecydowanie bardziej i zamieszkana przez rybaków, częściowo przez Indian, podstarzałe Dzieci-Kwiaty oraz zamożnych emerytów, którym już niespieszno nigdzie.Na promie tłum ludzi.. Widzę wśród nich twarze dawnych hipisów, zaniedbane kobiety w długich spódnicach, o siwych, rozpuszczonych włosach, żylastych mężczyzn ze sznurkami koralików wokół nadgarstków, z nimi małe dzieci, wychowywane bezstresowo przez rodziców, którzy, tak na oko mogliby być ich dziadkami.Efekt hipokryzji zamożnych właścicieli działek w Vancouver, którzy wybrali wolność ? Idea, która nie stała się ciałem, ale już za późno, by ją porzucić? Nie wiem, nie wiem, może tylko tak mi się wydaje ? Nagle myślę o „Pastwiskach Niebieskich” Steinbecka i łapię od razu właściwą perspektywę. Koniec scenariuszy. Stop.
Po dopłynięciu do wyspy – dalej znów w drogę, samochodem, do Port Alberni , gdzie nasz pierwszy nocleg. Po drodze fantastyczne , puste krajobrazy, lasy, lasy i lasy, Na szosę jak koraliki różańca nanizane z rzadka małe miasteczka, z jedna ulicą, bez rynku i kościoła, z tandetnym centrum handlowym. Nie chcę rozmawiać, nie chcę myśleć, nie chcę jeść – chcę chłonąć tę drogę, bo już nigdy pewnie tu nie wrócę, chcę pod powiekami zachować krajobrazy mijane, nowość, inność, świeżość tego, co doświadczam.
Nasz hotel w Port Alberni przypomina scenografię z amerykańskich filmów klasy B, z lat 70tych : duszne pokoje, długie zakurzone korytarze, zamknięte okna i szum klimatyzacji. O świcie śniadanie serwujemy sobie sami w pustawej o tej porze sali wraz z kilkoma kierowcami wielkich ciężarówek, którzy jadają w czapkach, sypiąc sobie do lurowatej kawy po sześć łyżeczek cukru. Płatki smakują wstrętnie. Nad morzem wstaje blady, pochmurny dzień. W drogę. W porcie czeka na nas już niewielki, stary stateczek Lady Rose, który zabierze nas w górę fiordu. Pogoda okropna, cały czas siąpi wciskająca się za kołnierz mżawka, nasze rzeczy w brezentowych workach mokną na betonowym nabrzeżu. Za chwilę ładujemy worki w białe, plastikowe kontenery, i mały dźwig przenosi je na Lady Rose. W powietrzu pachnie solą, krzyczą mewy, jest chłodno jak na tę porę roku, boimy się o załamanie pogody na kajakach. Dzieciaki marudzą, przerażone perspektywą deszczu na wodzie, niewyspane po nocy w hotelu i wczesnej pobudce, najwyraźniej jeszcze niegotowe na przygodę. Nie ma odwrotu. Odbijamy od brzegu.
Staruszka Lady Rose zabiera oprócz nas jeszcze ok. 20 osób - takich jak my amatorów moknięcia od dołu i od góry na wodzie.. Przed nami ponad czterogodzinna podróż… Ze względu na pogodę większość czasu spędzamy pod pokładem, w małej kantynie, zamawiamy `Bacon `n Eggs`, grzanki, kawę, jakieś ciastka. Znużona kołysaniem i monotonią podróży układam na stoliku głowę na ramionach, próbuję zasnąć.. Naciągam daszek czapki na oczy, trochę mi niedobrze, nie mogę nawet czytać. Miarowe, jednostajne drgania silnika zsuwają mi głowę ze stołu, zaczynam od nowa.. Uff, nie lubię kołysania, ale próbuję być dzielna i nie mówię o tym głośno.. Lepiej pospać - kawa ma mdły smak, grzanki chyba z milion kalorii, to dobrze- przyda się na Wyspach. Kiedy znów się wykąpię ?
Lady Rose toczy się wolno wzdłuż fiordu, który wcina się w Wyspę długim klinem, za parę godzin będziemy na Oceanie. Wokół stoją posępne zbocza, dziś spowite mgłą, czarne w deszczu korony cedrów, sosen. Jest pusto.. Wzdłuż lądu flisacy spławiają drzewo – płyną po wodzie długie , grube pnie, sczepione w większe grupy, mokre drzewo połyskuje pomarańczowo na stalowym morzu. Jakie fascynujące obrazy , żywy kolor mokrego drzewa w monotonii krajobrazu.. Kanada pachnie żywicą. Po spławianych pniach chodzą flisacy, poprawiają to, co się odczepi, wyławiają zgubione belki.. W. opowiada , że jest w Kanadzie cała grupa ludzi, która tak zarabia na życie : podążają w ślad za spławianym transportem i wychwytują te pnie, które odczepiły się od stada, potem odsprzedają, co wyłowili – kilka takich strzałów i można przeżyć kilka miesięcy – mokry i ciężki sposób na życie.
Wreszcie, gdy fiord się kończy, przybijamy do grupy niewielkich wysp, rozrzuconych po oceanie na powierzchni około 10 hektarów – Broken Islands Group. Cały ten teren jest Parkiem Narodowym i oczywiście – rezerwatem przyrody. Pogoda, do tej pory straszna, nagle jakby specjalnie dla nas postanawia się zmienić – wychodzi słońce ! Nasze mokre worki parują w pierwszych promieniach, zdejmujemy czapki, prostujemy się, z ulga patrzymy na siebie – możemy zaczynać !
Na miejscu, na przystani Parku Narodowego czekają już na nas wynajęte kajaki – trzy dwójki i jedna jedynka. Kajaki oceaniczne są znacznie większe niż te, do których byłam przyzwyczajona w Polsce, na rzekach, bardziej może delikatne, bo plastikowe, szklaki, ale również bardziej chyba stabilne. Pracownicy Parku – twarde, wysportowane dziewczyny i zarośnięci, przystojni chłopcy szkolą nas z abecadła życia na wyspach. Po chwili wiemy już jak chować na noc jedzenie przed zwierzętami, jak dbać o czystość, jak korzystać z ekologicznych latryn, i jak sprawić by woda nie zamieszkała w naszym kajaku. Wkrótce mała łódź desantowa zabiera nas i kajaki na jedną z wysp – miejsce naszego pierwszego biwaku. Dotarcie tutaj z cywilizacji zabrało nam 1,5 dnia .
Znamienne na Broken Islands jest to, ze masz tam tylko i wyłącznie to, co ze sobą zabierzesz ., bez względu na pogodę - woda, jedzenie, ciuchy, namioty, komplet. Z kolei wiadomo, że zabranie ZBYT WIELU rzeczy jest niemożliwe, bo gdzie to wszystko schować w kajaku ? Pierwszy biwak na szczęście pokazuje jednak, że zabraliśmy tylko to, co potrzebne, i ani grama więcej. Nawet racjonowane przez M. porcje czekolady i słodkiej wody wyliczone są perfekcyjnie, co do dnia i wieczoru.. Siła doświadczenia organizatora, czapki z głów, ladies `n gents !
W nocy temperatura bardzo spada, wkładam na siebie wszystko co zabrałam, owijam szczelnie śpiworem i próbuję zasnąć, wsłuchana w odgłosy nocy. Nocą wyspa żyje, biegają zwierzęta, skrobią myszy, morze jednostajnie uderza o skały, fala wieczornego przypływu podmywa nasze kajaki, na szczęście przywiązane. O świcie nad namiotami szaleją kruki, wstrętne, cmentarne ptaszyska, drą się wniebogłosy już od pierwszych promieni brzasku. Przywodzą mi na myśl powieści z czasów Elżbiety I, czarne, ohydne, kuzynki hien, atakujące więźniów Tower, hałaśliwi i wierni towarzysze licznych stosów i szubienic.
Pierwszego dnia na wyspach płyniemy do miejsca , gdzie żyją lwy morskie. Niesamowite, ogromne zwierzęta, wygrzewają swoje brunatno - złociste cielska na skałach, na widok kajakarzy wydają głośne krzyki przypominają ryki lwa. Na wyspach mieszka ich ok. 200 , nie są niebezpieczne, można podpłynąć do nich naprawdę blisko, ale zdenerwowane skaczą do wody i robią strasznie dużo hałasu. W powietrzu czuć zapach ryby i sopockiej plaży z dzieciństwa.
Wieczorem łowimy na spokojnym już morzu ryby na kolację – tłuste dorsze i łososie. Kiedy zarzuca się wędkę obok kajaka, w odległości 2-3 metrów pojawiają się główki fok. Cwaniary czekają, aż może i dla nich złowimy jakąś rybę, i nie będą musiały się już tak męczyć z kolacją.. Na powierzchni gładkiego morza nagle sterczy okrągła, wąsata głowa, w srebrno – czarne łaty, patrzą na nas duże oczy jak dwa czarne guziki - ten widok znów zapiera mi dech w piersiach. Musze się po cichu uszczypnąć, piecze mnie pod powiekami – czy naprawdę łowię łososie na środku oceanu, a wokół przyglądają mi się foki ? A może obudzę się zaraz i okaże się, ze śniło mi się oliwskie zoo ?
W powietrzu jest zupełnie cicho, nawet ptaki mieszkające na Wyspach zamilkły, spokojna godzina zmierzchu, pora spać.
Następnego ranka mijamy wyspę gdzie wygrzewają się całe rodziny fok – mokre, srebrne, wąsate cielska na skałach, spokojnie patrzące na człowieka. Stare z młodymi, leniwe, powolne, czasami pluskają w wodę, niedaleko przepływającego cicho kajaka.. Po lunchu przepływamy przez miejsca gdzie często, w niewielkiej cieśninie mieszkają wieloryby. Wydają śmieszne, śpiewne odgłosy i walą charakterystycznie ogonem w wodę. Ja nie mam tyle szczęścia, nie widzę ich, ale niektórzy z nas tak – czarny, podłużny cień, bryzgi wody z głowy i ogon jak dziecięcych kreskówek. Są też orki –niewielkie, mniejsze od delfinów, czarno białe kształty pod powierzchnią wody - duchy morza. W powietrzu nad wyspami kołują orły: piękne, duże, czekoladowo-brązowe ptaki z białą głową, krzyczą zdenerwowane kiedy widzą człowieka.Ciągle czuję się jak we śnie, układam w głowie zdania, szkicuję obrazy, utrwalam kadry. Kiedy to wszystko zapomnę, a raczej – jak zapamiętam ?
Pogoda zdecydowanie psuje się ostatniej nocy. Poranek wstaje mokry, strugi wody z nieba gonią nas czym prędzej przez ostatni odcinek trasy – do przystani Parku , aby oddać kajaki i czekać cierpliwie na „Lady Rose”, która ma zabrać nas z powrotem do portu.. Słone potoki wlewają się za rękaw, z każdym uniesieniem wiosła, mokre fartuchy oblepiają nogi, dzieciaki nie w humorach, kłócą się zajadle, kto ma zanieść worek do kajaka, kto zabrał wiosło, kto pierwszy, kto gorszy, kto dostanie mniej mokry ręcznik .. Dzień czwarty się nam wypełnił.. Pora wracać.
W drodze powrotnej myślę o tym, że na szczęście żaden developer nie zbuduje tam hotelu, to przynosi mi ulgę. Matko Europo, Stary Świecie – sam skazałeś się na to, co teraz masz. Za co więc tak cię kocham ..?

2 komentarze:

  1. Magdo,
    Marcin przeslal mi adres na twoj blog, mam nadzieje ze nie masz nic przeciwko temu...
    Jestem w Kanadzie od niecalych dwoch lat, jest mi tutaj jeszcze troche obco.. coraz mniej od kiedy twoj brat jest przy mnie:-)
    Marcin wiele opowiadal mi o waszej wyprawie, ale dopiero po przeczytaniu "...kanadyjsko ze skrzyni..." czuje ile mnie jeszcze czeka i jak wiele przezyje poznajac ten kraj.Wszystko nagle stalo sie takie ekscytujace, jestem teraz w pracy, widze gory i ocean przez okno, ale dzieki temu co napisalas jestem juz tam gdzie tylko wyobraznia pozwala mi uciec i juz prawie „(...)czuje pod sobą pluskanie kajaka(...)”.
    Pozdrawiam deszczowo-slonecznie z Vancouver,
    Karolina ( karolinaszpera@wp.pl)

    OdpowiedzUsuń
  2. hej Karolino,
    oczywiście miło że Cię MóJ blog przenosi do TWOJEJ Kanady, w której zyjesz.. to szacun :))
    a tak naprawdę, to.. jak ja to mawiam : verte koperte i słow sterte i.. czytamy dalej..:))

    OdpowiedzUsuń