poniedziałek, 28 lipca 2008

_podróz do innego świata_



Antwerpia wita nas kolorami światła.

Od rana świeci słonce, miła odmiana po niemieckiej mgle i strumieniach deszczu w górach Harzu. Czujemy ekscytację kolejnego etapu podroży : zaraz rzucimy walizki i pognamy na Starówke, nad Kanały i na mule, serwowane tu na każdym rogu. Jak fajnie jest podróżowac : poodróżowac jest boosko !

Upps - zarezerwowany hotel okazuje się nie być s k u t e c z n i e zarezerwowany..

Choć robie dzielną minę ( chyba przed samą sobą.. ), cierpnie mi skóra, kiedy od profesjonalnej, szczupłej recepcjonistki słyszę ; sorry, we`re overbooked, but..

No i na szczęście jest jakieś but, jakieś małe ale : mają dla nas hotel tuz za rogiem, w tej samej dzielnicy, podobno nawet więcej gwiazdek. Podobno, podobno – zakurzone wykładziny, pokoje o wystroju z lat 90tych i duszne korytarze za lśniącą fasadą z czterema dumnymi gwiazdkami w neonie : CARLTON HOTEL. Nic to. Mamy miejscówkę.

Belgowie są mili. Są przyjacielscy. Komunikatywni.

L'union fait la force ● Eendracht maakt macht ● Einigkeit macht stark

W jedności siła - to motto narodowe Belgii.

Jeden kraj, trzy języki. Jeden malutki kraj i tyle różnych podziałów: jest część flamandzka ( północ, ten koń pociągowy belgijskiego biznesu..) część walońska , i część niemiecka . Bez kłopotu dogadujemy się wszędzie, po angielsku, po niemiecku, ktoś czasem nam powie : merci madame, sil`vous plait monsieur , nie rozpoznając w nas od razu nacji.. To miłe, tak jest łatwiej, czujemy się chciani, jak chciane są tu nasze pieniądze – jednak bez nachalności i przedziwnej, pokręconej, demonstrowanej na każdym kroku wyższości nad turystami ( ? !), której doświadczaliśmy na przykład w.. czeskiej Pradze.

W jedności siła... w Belgii wydaję się, że ludziom jednak zależy na tym, abyśmy żyli na tej planecie razem. A przynajmniej – obok siebie.

Mieszkamy w dzielnicy żydowskiej, tuz przy dworcu, wspaniałym, neobarokowym Centraal Station. Zapiera mi dech w piersiach ta niezwykła, zdumiewająco jak na dworzec wysoka budowla: kokieteryjna mieszanina wież , balkonów, złoceń, szklanych kopuł i klasycznych kolumn.

W okolicach Dworca – dzielnica diamentów i .. ich właścicieli, szlifierzy, handlarzy, ich zon, córek i niezmiernie licznego potomstwa : Antwerpia to największy w Europie pozostały żydowski sztetl , najliczniejsza ortodoksyjna , 20-tysieczna gmina żydowska.

Na każdym rogu koszerna restauracja, koszerna ubojnia, sklepy z kapeluszami i tradycyjnymi nakryciami głowy. Na ulicy mija nas rozpędzona grupa wyrostków na rowerach : mimo wakacji chyba skończyli własnie zajęcia w chederze ; roześmiani i rozgadani, na małych główkach czarne jarmułki przypięte spinkami, na wietrze powiewaja pejsy, ubrani w dlugie chałaty gnaja beztrosko na swoich jednośladach jak wszyscy jedenastolatkowie tego świata.

D. pokazuje mi twarz malutkiego chłopca : przycisniety do szyby sklepu z cukierami , ma smutne, jakby nieobecne oczy, na glowie obowiązkowa czarna jarmułka, bladą twarzyczkę okalaja rude pejsy, jest oddalony, prawie mistyczny, nawet – szalony. I ma najwyraźniej katar. Pod powiekami nadal pamiętam tę twarz – jak obraz Boznańskiej, czy światło obrazów Goi, nie wiem, nie wiem, nie pomnę, taki inny jest ten świat.

Młode kobiety w perukach lub w ciemnych, skromnych nakryciach glowy ciągną za soba wianuszki dzieci. Każda nawet dwudziestolatka ma ich już co najmniej trójkę : jeden w wózku,jedno na ręku, dwójka toczy piłkę przed wózkiem : jakby świat się zatrzymał, jakbyśmy nagle znaleźli się w 1932 na ulicach Lublina czy Kocka , jakby nie było Zagłady..

Mimo że, z powodu braku pracy, co roku 1–2 tys. Żydów opuszcza Antwerpię, Gmina się nie zmniejsza : dzieje się tak tylko dlatego, że większość rodzin ma więcej niż siedmioro dzieci ! W sklepach, sklepikach, koszernych restauracjach pejsaci sprzedawcy w jarmułkach czy ich żony,siostry, córki w perukach, chustkach nie dają chwili do namysłu. Wiszą na wargach klienta. Flamandzki, francuski, angielski, hebrajski i oczywiście jidysz, który nadal jest językiem licytacji na giełdzie diamentów. Podobno – wypieranym już przez hindi.

-Nie ma czegoś?
- Zaraz będzie, jutro, no, za tydzień! Pan poczeka, pani przyjdzie jutro. Może coś innego, będzie tanio, prawie za darmo! Nie ma pan tyle? Akceptujemy karty kredytowe.
In a mazldike szo!
„W szczęśliwą godzinę!”

Po całodziennej wędrówce po mieście jesteśmy głodni i zmęczeni i bardzo chcemy zjeść w jednej z koszernych, popularnych take-away w okolicach naszego hotelu.

Za szyba pysznią się tradycyjne żydowskie potrawy : czulent, latkes, bubele, nadziewana papryka, gęsie pipki, mefarka, pasztet. Stajemy w drzwiach : stary, siwy Żyd w jarmułce obsługuje podobnych do siebie , młodszych, ubranych na czarno mężczyzn.

Przy stolikach tylko mężczyźni, rozprawiaja, gestykulują – jestem tu jedyną kobieta w barwnej bluzce, z odkrytą głową, nie ciągnę ze sobą moich małych dzieci Czujemy się nieswojo, nie wiemy, czy powinniśmy wejść - – nie jesteśmy tu u siebie.
My goje, nawet nie szabes goje. My turyści.
Wracamy. Nie umiemy wejść do tego świata.

Jutro inna Antwerpia - ta prostsza, łatwa, zrozumiała.

1 komentarz: