sobota, 22 listopada 2008

Zima jest zła, klienci bywają..czyli nieprzywidywalne


Trudne i pracowite dwa dni.

Dzień pierwszy :
o 3.30 budzikom smierć i o 4.30 już w trasę. Do stolicy.

Droga mokra i śliska , opony letnie, wleczemy się spokojnie, ale bezpiecznie. Pod sufitem wirują nam dobre rozmowy, śmiejemy się, plotkujemy, planujemy dzień pierwszy.
Na miejscu czeka nas 12 godzin pracy w rożnych konfiguracjach.
Rano przepiękny dwór w zimowej szacie, powietrze pachnie spadłymi liśćmi, ziemią i mrozem. Kwintesencja nadzoru : wykonawca, miarka w ręku, kilka szkiców ołówkiem stolarskim na ścianie, zamienne rozwiązania łazienek i pokoi - poprawki od ręki, cuda za chwilę.
Jasne światło układa się w pokojach, choć ledwie sączy się dziś srebrzyście przez zaklejone folią okna. Znajdujemy furtkę do tajemniczego ogrodu, choć dzisiaj jest tylko ostrołukiem w ścianie.
Odkrywamy wnętrza in statu nascendi. Warto było tu przyjechać : Jest zimo, jest mokro, jest brudno, ale jest pięknie. Jednak kocham tę robotę.
Dalej : prezentacje .
Dźwigamy kilkadziesiąt kilogramów próbek, rozkładamy rysunki, pokazujemy, czytamy, objaśniamy, gadamy, gadamy, gadamy.. Roztaczamy historie o bytach , które dopiero mają powstać - sprzedawcy marzeń, domokrążcy idei, architekci wnętrz.
Rozmowy dobre i konstruktywne, na przemian z trudnymi i jałowymi.
Porozumienie i współpraca z jednymi vs postawa pasywno-agresywna drugich.
Gdy trudno mi z klientem przy projekcie idzie , zawsze męczy mnie pytanie - dlaczego, dla kogo, po co tak ?
Zamiast porozumienia - walka, zamiast rozmowy - egzamin, zamiast dialogu - monolog, zamiast pytania - przesłuchanie.
A przecież nikt nie wystawia tu cenzurek, nie przypina orderów, nie rozdaje razów.
Przecież siedzimy, stoimy, widzimy - po tej samej stronie lustra, tylko mamy inne ku temu narzędzia.
My : pomysł i doświadczenie. Inwestor : pieniądze i zaufanie.
Gdy słuchający nie chce słuchać, a patrzący widzieć - trudno pokazać niewidzialne.

Około 23ciej brak mi już cierpliwości, odpadam z gry, jestem tak zmęczona i rozczarowana poronnym wysiłkiem porozumienia, że czuję wreszcie, jak długi był to dzień.
W nocy padamy na kanapę w wynajętym apartamencie, rozmawiamy jeszcze dwie godziny. Zmęczone, ale szczęśliwe.
Dzień drugi : po szybkim śniadaniu znów spotkanie, wysiłek rozmów dziś jest mniejszy, porozumienie na kartką papieru gdzieś nas spina, i znów nadzór, i znów lodowata budowa. Brniemy po kostki w błocie.
Wracamy. Nasze zmarznięte palce i stopy rozgrzewają się dopiero po 150 km w ciepłym wnętrzu samochodu. Jedzie się , jedzie, śmiejemy się dużo, snujemy historie, jest sucho, asfalt czarny, dobrze już wracać po dobrej pracy.

Przed Elblągiem pogoda zmienia się. Z granatowego nieba lecą białe smugi, temperatura spada o kilka kresek. Spod marznącej białej mazi nie widać już drogi ,patrzymy ze zgrozą na coraz gęstsze sznurki śniegu wirujące w świetle reflektorów, milkniemy nagle w ciemności wozu a ja .. zaczynam się bać.
Zwalniam, jadę już ledwie 40km/h , wlokę się wręcz i ... na łuku drogi wylatuję.
Auto odbija w lewo, wprost na sąsiedni pas, w kierunku kawalkady tych z przeciwka. Czuję zimny pot na plecach, ostro świecą światła samochodu do którego niebezpiecznie się zbliżam, oczami wyobraźni widzę już wyskakujące poduszki powietrzne w zetknięciu z obcą stalą, puszczam gaz, nie hamuję , ( bo i po co na tej szklance ? ), kontruję kierownicą i moja mała brudnozłota zabaweczka o masie 1.7 t robi obrót, mija przeciwnika z sąsiedniego pasa i zsuwa się na druga stronę szosy, na pobocze. Cudem łapię kołem przyczepność i ..zatrzymujemy się tuz nad rowem.
Za nami wpadają na siebie kolejno cztery auta, niegroźnie, ale i niedobrze : w wirującej śnieżycy pobocze zaczyna być pełne samochodów na migających światłach awaryjnych, jeden, drugi , czwarty, rośnie korek. My jedne całe , na początku tego chaosu.
Chłopacy z rozbitej skody pomagają nam wypchnąć auto na jezdnię : boje się, ale trzeba jechac dalej. Następne sześćdziesiąt kilometrów robię w dwie godziny. Zaciskam palce na kierownicy, aż bieleją mi kostki i wytężam wzrok w oślepiającej bieli : jestem zmęczona tym wysiłkiem, bo honda sunie jak czołg na saniach, niebezpiecznie niesterowalna, obca, zimowa na letnich, nie moja, inna.
Bardzo chciałabym się już zatrzymać, ale po co i jak miałabym to zrobić : jadę pierwsza, nie ma pobocza, jestem na środku cholernie białej depresji żuławskiej, do domu daleko, nie widzę pasów, nie widzę świateł, i jest tak ślisko, że chce się płakać i to wszystko w cholerę rzucić.
Steady, steady, don`t panic..
Byle dalej, byle do przodu, choć niebezpiecznie, ślisko, ciemno, niedobrze, ale kolejne pięć, dziesięć, dwadzieścia kilometrów przybliża mnie do tego miejsca, gdy po przejechaniu Wisły wjadę wreszcie na czarny asfalt, zobaczę płomień rafinerii i sylwetę hanzeatyckiego miasta z czerwonej cegły, minę kilka skrzyżowań, ulic i mostów, wjadę do garażu, zaparkuję, potem windą dostanę się na wysokie piętro, wejdę do gorącej wanny, położę się do łóżka, naleję sobie wino, i napiszę :
" Zima jest zła.. "

1 komentarz: