poniedziałek, 29 czerwca 2009

Endorfiny


6.00. Sen co mnie zmęczył już mi się nie wyśni, budzik wciskam pod poduszkę, jeszcze chwila już, już, spodnie, stanik sportowy, koszulka, buty, woda, czapka.

6.10.Wybiegam z głową ciężką od niedokończonych snów. Wybijam się z pierwszego stopnia schodków i skaczę; moje senne jeszcze stopy chrzęszczą w żwirze pod domem.

6.12. Pierwszy podbieg jest jak moment tuż przed wybudzeniem : on ciężki jak powieki, co nie chcą się otworzyć : raz, dwa, raz, dwa, w uszach dudni moje twardniejące tętno. Las rano jest świeży, śliczny. Liściaste są ciemne, trochę ponure w bukowych dolinkach, pełne tajemnic. W suchych liściach szeleszczą ptaki, spod nóg czasem któryś mi szmyrgnie jak szary pocisk, potrafi przestraszyć.

6.18. W moknącej pod czapką głowie ciągle mam wczoraj, mam dziś, mam jutro. Jeszcze tych kilka zaległych terminów, celnych ripost wypowiedzianych do nikogo, kilka słów do magazynu, niedokończonych zdań, pytań bez odpowiedzi, pustych trafień, czeków bez pokrycia. Stopami wybijam rytm wczorajszego rachunku sumienia : za wtedy, za nigdy, za jutro.
W piasku leśnych dróżek kreślę długie kolumny cyfr , winien-ma, sporządzam raporty, notuję, błądzę : kiedy go zapłacę, kiedy mi zapłacą, kiedy się przeprowadzę, dokąd mnie wyprowadzą ? Kredyt oddechu, debet sukcesów : kurs franka zwyżkuje z moim tętnem; spada, gdy skaczę z małej skarpy.

6.20. Drugi podbieg. Słyszę mój oddech : spocone staccato tętna po szutrowej ścieżce, raz, dwa, raz, dwa, raz... O czym ja myślałam ? I po co ? Spod nóg pryska mi wiewiórka. Zaczyna padać.

6.30. Cienka strużka potu na plecach, oczy szczypią pod daszkiem mokrej czapki, w uszach szum ciężkiego oddechu, raz, dwa, raz, dwa, raz.. to ja, czy to pies, co goni mnie szczekając ? Jego zaspany pan z papierosem patrzy na mnie drwiąco. Wracam.

6.36. Jeszcze jeden podbieg, szybszy, na dobicie - ostatni. Wbiegam na podjazd, obudzone buty chrzęszczą na żwirze mocno, zdecydowanie. Sześć pięter do góry, sto osiem stopni, ostatni wysiłek.

6.40. Zdejmuję czapkę, kopniakiem posyłam buty na balkon, kładę się na podłodze i oddycham głęboko. Niecierpliwe koty liżą mi palce: mokrą dłoń zaciskam na przypadkowym futrze, ciepłym jak słońce, które dziś zapomniało świecić.
Wdech _wydech_ wdech : rozkładam szeroko ręce, wybijam się i już bez pytań skaczę w ten dzień, do którego znów udało mi się wybiec.

3 komentarze: