czwartek, 13 marca 2008

.kolory...jeden z...

Kolor nadziei

Długi , ciemny korytarz przychodni. Rzędy jednakowych drzwi, na podłodze wytarta, spękana terakota. Zakratowane, brudne szyby pierwszego piętra wychodziły na cieniste od kasztanów podwórze, pod łuszczącym się z farby murem jakieś pojemniki na odpady medyczne, śmieci. Na ścianie Instytutu koślawy napis : LECHIA PANY.
Siedziała na parapecie szerokiego okna, bezmyślnie bujając na czubku palców zsuwający się sandałek. Nie chciało jej się schylić, żeby zapiąć pasek.. But zsuwał się za czwartym, nie - trzecim wymachem stopy.. Raz, dwa, trzy - lekki ruch polakierowanych na czerwono paznokci u stóp w górę i ..znów wracał na swoje miejsce.. Ta pozornie bezmyślna czynność koiła ją jakoś, zajmowała myśli, odrealniała fakt, że siedzi , tu i teraz i czeka.. Czeka.
W powietrzu wirował kurz, spotęgowany przez niemiłosierny wręcz upał. Zamknięte na stałe okna nie dawały szansy na choćby podmuch świeżego powietrza. Między brudnymi szybami leżały uwięzione jak w bursztynie ciałka os i much, zasuszone skrzydełka, zmumifikowane małe trupki.. Przycisnęła nos do szyby, w nozdrzach wiercił ją zapach kurzu i środków dezynfekcyjnych, mdły odór lizolu . Z góry widziała wyraźnie jak dwie tęgie kobiety, w fartuchach salowych chowają się za węgłem, ćmiąc popołudniowego papierosa, cos sobie opowiadają, śmieją się. Przy śmietniku gromadka burych, szpitalnych kotów dzieliła się resztkami. Pierwsze, czerwcowe takty lata.
Mój Boże, jakże to wszystko się stało ? Kiedy to moje wygodne, tak rozsądnie ułożone życie zaczęło wymykać mi się spod kontroli, zupełnie jak samochód na górskiej szosie, w którym nagle puściły hamulce, i teraz już tylko szaleńczo nabiera rozpędu, aż do chwili gdy spadnie w przepaść i stanie w płomieniach ?
Letnia sukienka w żółte słoneczniki lepiła się do pleców, strużka potu wypływała zza ucha, po szyi, wpadała w zagłębienie między piersiami, ramiączko sukienki wpijało się nieprzyjemnie w ciało. Ze zniecierpliwieniem odgarnęła z czoła kosmyk wilgotnych włosów. Chciało jej się pic, ale dystrybutor wody na korytarzu był już chyba od lat pusty. Na górnej wardze czuła cierpki smak soli. I strachu.
Jeśli to okaże się prawdą, już nigdy nie włożę tego koloru.. Żółte słoneczniki.. Jaki jest kolor rozpaczy ? A samotności ? A jaki kolor ma nadzieja ?
Przypomniała sobie, gdzie kupiła tę sukienkę i jaka była szczęśliwa, idąc ulicą, z nową kiecką w torbie, wyobrażając sobie wszystkie te nadchodzące okazje, kiedy ją włoży.. Inicjacja lata, beztroska, smak waniliowych lodów i schłodzonego białego wina, długie letnie wieczory, plany..
Gdzieś daleko na korytarzu trzasnęły drzwi, przejechał metalowy wózek z lekami, piętro wyżej chodaki lekarza dyżurnego głucho stukały w terakotową posadzkę. Dlaczego wszyscy lekarze tego świata noszą te okropne chodaki ? Czy to jakiś dress-code, określający przynależność do świata wtajemniczonych ? Wtajemniczonych - w co ? W cierpienie, lęk, ból, brak nadziei ? Czy tylko wygoda, ukłon w stronę higieny, w tych mało higienicznych okolicznościach ? Jakiekolwiek nie byłyby to powody, na pewno nie należy do nich dbałość o uszy pacjentów..
Puk, puk.. Czy dobre myśli mają dziś u mnie wychodne? Wracajcie, wracajcie, nie schodźcie jeszcze z dyżuru.. Niech jeszcze na języku zostanie mi smak waniliowych lodów, niech zaszumi w palcach białe wino, niech jeszcze zakwitną słoneczniki na letniej sukience..
Na dźwięk swojego nazwiska zeskoczyła z parapetu, odpięty sandałek zsunął się ze stopy. `Pani … ? Wynik jest negatywny. Tak, na pewno. Tak. Tak. Proszę uważać na siebie. Tak, do widzenia.`
Mocno pchnęła szerokie, przeszklone drzwi, w rżniętych szybkach zamigotało popołudniowe słońce.. Na zakurzonym podwórzu koty ciągle ucztowały, salowe skończyły papierosa.. Jak głośno zrobiło się nagle w jej świecie.
Nadziejo, zielonooka sprawczyni, alfo omego - nie opuściłaś mnie w tym dusznym korytarzu do piekła..

(…)

Gdynia, 24.12.2007

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz