Łucja po operacji bardzo cierpi. Nie je, nie pije - przynajmniej jak wszyscy są w kuchni i miski oświetlone są jaskrawym światłem jupiterów .
Nie widziałam, żeby sikała. Kuweta czysta, miski pełne, kot w pozycji Sziwy drzemie gdzieś w ciemnym kątku , z godnością przeżywając swoje cierpienie. Kiedy wracam do domu - Kota nie ma. Pozostałe wydzierają się gdzieś na boku, plączą pod nogami i okupują kuchenny blat w nadziei na jakieś smaczne kąski.
Łucja - nie.
Szukam jej po kątach, ona zaś - skulona w mojej nierozpakowanej z podróży walizce, drżąca kupka nieszczęścia demonstruje mi różaniec kości kręgosłupa pod zielonym kaftanem z lecznicy. Łucja pości, choruje i dąsa się. Łucja ma głęboki ( uzasadniony ) żal, że jej pani pozwoliła ją ogolić, rozpruć, zszyć i zapakować w nietwarzowy ( ...niemordeczny !? ), uwłaczający godności kota - kaftan.
Dziś leżąc na łóżku i rozmawiając przez telefon zobaczyłam jak chora, zbolała i prawie martwa kupka nieszczęścia ostatkiem sił zbiera się do skoku, odbija od podłogi, skacze na metr i.. ląduje zgrabnie na moich kolanach. Gdy tylko zatrzymana w locie, wycieńczona inwalidka zrozumiała, że to widzę - zamarła w dramatycznie wystudiowanej pozie na brzegu łóżka. I tak pozostała.
Leży obok, ledwo zipie, oddycha ciężko. Spod wpólprzymknietych powiek ledwo widzi, co piszę. Czy piszę.
Jest tak, biedaczka, słaba, że nie mogę chyba wymagać, żeby otworzyła wreszcie pysk i wyszeptała : `mamo, juz dobrze się czuję.. `
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz