niedziela, 19 kwietnia 2009

Czekoladowy batonik

Kiedy MC* był mały dużo chorował. Podstępne pneumokoki atakowały go z byle powodu i do dziś pozostało mi natręctwo rozpoznawania na słuch kaszlu u dzieci, i typowania z odległości suchego, mokrego, krtaniowego, przewlekłego - gdziekolwiek bym go nie usłyszała. Między pólkami w supermarkecie, w kinie, na spacerze czy u dzieci przyjaciół - bez pudła wyłapuję te wstrętne gram ujemne i gram dodatnie, i z trudem powstrzymuję się od chwycenia za rekę matki ( babci, ojca, cioci ) delikwenta i zakrzyknięcia " słuchaj, już pora, zaraz z oskrzeli przejdzie mu na płuca !" .
MC* wyrósł i dziś kaszle rzadko lub wcale. Bywa, że z powodu zbyt lanserskiego cienkiego szaliczka , zarwanej nocki na imprezie lub, prawie nigdy, z powodu świtu, co zastał go nad książkami. Pneumokoki odpuściły.
Wspominam dziś taki wieczór, kilkanaście lat temu, kiedy pięcioletni MC* siedział na skraju łóżeczka na oddziale szpitala na Polankach a ja przyniosłam mu dwa czekoladowe batoniki. Zjadł jeden, i trzymając w pulchnej rączce drugi oznajmił mi chytrze: " dobrze, a ten drugi zjem sobie w domu ! " . Pamiętam, jak pękało mi wtedy serce, bo przed MC* było jeszcze wiele wieczorów w szpitalu i jak rozdzierająco by nie płakał, musiałam go w tym łóżeczku zostawić, razem z drugim czekoladowym batonikiem.
Wczoraj w hospicjum, gdy T. płacze, że nie chce tu być, serce mi pęka na tę decyzję, lecz wiem, że muszę go zabrać.
Na końcu życia trzeba jeść czekoladowy batonik właśnie tam, gdzie smakuje najlepiej. Nawet jeśli hospicjum to też życie - niekoniecznie tam.
Kochać to znaczy zawsze co innego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz