czwartek, 6 maja 2010

Wyjątkowo zimny maj

O 5.55 codziennie staję sama ze sobą do zawodów : może jest zimno, może leje, może sztorm wali w szyby, a może boli mnie noga ? Prawa? Wysuwam ją spod kołdry i krytycznie patrzę na świeżutki pedicure na zupełnie zdrowej stopie, gotowy na czas sandałków. Nic. Prawa OK. Lewa ? Fuck, to samo.A może boli mnie brzuch, albo głowa, albo dostałam straszliwej choroby, która nie pozwala mi opuścić łóżka przed dziewiątą ? Kotka leniwie przeciąga się na poduszce obok i udaje, że jest środek nocy, w lutym zresztą. Dlaczego mnie nie obudziłaś, cholero, już jestem spóźniona, mruczę z uczuciem, a ona niespecjalnie je odwzajemnia.
Nie ma wymówek. Nie ma powodów do leniuchowania. No excuse. Zwlekam się pełna prostej, ludzkiej odrazy do wysiłku i kwadrans później biegnę już w dół klifu. Nad morze.
Wokół mnie ściana świeżej zieleni, buki w majowych mgiełkach, białe kwiatki przebijają przez wilgotne poszycie. Przebiśniegi ? Wczoraj między mną a mężczyzna idącym z psem pod górę przemknęła sarna.
- Super, co ?! - wysapałam, a on spojrzał na mnie zdziwiony spod kaptura i pokiwał głową. Mężczyzna był młody, miał wąsy, miłą twarz i typowe dla Polaków skrępowanie widokiem joggera. Sarna była śliczna, wielka, szara, nie brązowa, jak zwykle sarny bywają. Widocznie biegała jeszcze w zimowym palcie. Nie była skrępowana.
Dziś nad morzem wiało. Nie sztorm jeszcze, ale już silna bryza, co przygania do brzegu pieniste fale. Wydycham zmęczenie, wdycham spokój i chłód poranka. Zimny wiatr na twarzy zwiastuje kolejny deszczowy dzień .
Czterdzieści minut później zmęczona stoję pod prysznicem. Wysapuję twarde tętno z nadgarstków. Myśli układają się ze strumieniami ciepłej wody.
Warto było zmusić się do wstania dla tego cudownego, obezwładniającego zmęczenia, które potem wypluwam, wypacam, które spływa ze mnie z ciepłą wodą, które daje mi siłę na trudny dzień. Dzień pełen telefonów, rozmów, decyzji, pośpiechu. Dzień codzienny. Chleb powszedni. Second-hand możliwości. Dzień mój, ale dany na potrzymanie. Taki, w którym godzina za godziną, telefon za telefonem, mail za mailem oddaję innym kawałek siebie. Bezpowrotnie. Codziennie. Na nieoddanie.

Warto wychodzić dla radości powrotu.
Warto jest stawać na starcie z marzeniami o mecie.
Co dzień pakuję walizkę planów mając w kieszeni klucze do domu marzeń.
Naietrafione porównania, chybione słowa, niepublikowalne teksty.
One prowadzą tam, gdzie moje miejsce już na stałe, są mi przesiadką w trasie.
Co dzień podejmuję trud wyprawy z niepewnością celu. Zawsze mam gdzie wrócić.
Nadzieja spełnienia jest mi bandażem na skręcone kostki.

2 komentarze:

  1. Czytałam z zazdrością (ten widok morza o poranku! ) i podziwem - gdyby dołączyć moje próby systematyczności z wizją wcześniejszego wstawania wyszłoby chyba wielkie nic :)

    OdpowiedzUsuń
  2. bieg brzegiem morza
    i włosy targane wiatrem.... mmmm....
    czuję że to wygrałoby z moim porannym rozleniwieniem :)

    OdpowiedzUsuń